Выбрать главу

Wraz z otwarciem zewnętrznych drzwi w głębi mieszkania musiał z pewnością rozlec się jakiś sygnał, przynajmniej tak było w nocy. I bardzo dobrze. Aby się włamać, potrzebował pewności, że nikogo nie ma w środku. Zanim nerwy zawiodły go kompletnie, pchnął drzwi, wszedł do sionki i oparł się o nie, już zamknięte.

Ktoś mógł jednak być w domu. Poczuł jak na tę myśl pot zalewa mu twarz. Spojrzał w obiektyw kamery, lecz szybko odwrócił wzrok. Jeśli spyta mnie, powiem coś o Western Union, coś o telegramie. Przestępując z nogi na nogę czekał na trzask włączanego głośnika tak długo, aż ściany zaczęły naciskać na niego ze wszystkich stron. Lecz nic nie mąciło ciszy. Usiłował domyślić się, czy minęła już minuta. Policzył do sześćdziesięciu, lecz stwierdził, że liczył za szybko i zrobił to jeszcze raz.

— Część — powiedział na wypadek, gdyby system TV nie działał, dla pewności zastukał jeszcze do drzwi. Z początku cicho, potem coraz głośniej i śmielej.

— Czy ktoś jest w domu? — zawołał ujmując żelazo i wciskając naostrzony koniec w ościeże drzwi tuż obok klamki. Gdy tkwiło już dość głęboko, pociągnął silnie obiema rękami. Rozległ się cichy trzask i drzwi stanęły otworem. Gotów w każdej chwili odwrócić się i rzucić do ucieczki, prawie na palcach wszedł do środka.

Apartament był mroczny i cichy, powietrze w środku chłodne. Na końcu długiego korytarza widniały otwarte drzwi, a w głębi fragment ciemnego ekranu telewizora. Po lewej ręce miał zamknięte drzwi sypialni z łóżkiem, na którym w nocy leżała ona. Może wciąż jeszcze tam była, może spala i gdyby tak wszedł i nie obudził jej od razu… Zadrżał. Ściskając żelazo w lewej ręce powoli otworzył drzwi.

Jedyne co zobaczył to zmięte i splątane prześcieradła. Przeszedł obok łóżka i nie spojrzał na nie już więcej. Czego niby jeszcze oczekiwał? Dziewczyna taka jak ona, wcale by go nie — chciała. Zaklął i wysunął górną szufladę wielkiej toalety, odłupując przy tym drzazgi i niszcząc ją żelazem. Była pełna różowej i białej gładkiej bielizny delikatniejszej niż wszystko, co znał do tej pory. Przesunął ręką po tkaninach i wyrzucił wszystko na podłogę

W ten sam sposób potraktował po kolei wszystkie szuflady. Zawartość rozrzucał wkoło, odkładając na bok tylko te rzeczy z ubrania, o których wiedział, że na pchlim targu zdoła je sprzedać za wysoką cenę. Nagły łoskot przyprawił go o spazm strachu, po chwili zastąpionego przez złość. Zastygł w bezruchu i dopiero po chwili skojarzył, że to tylko woda bulgocze w rurach. Odprężył się trochę, zaczął wreszcie kontrolować swe emocje i może dzięki temu zauważył stojącą na stole szkatułkę z biżuterią.

Wziął ją do ręki a gdy przyglądał się szpilkom i bransoletkom, zastanawiając się, czy są prawdziwe i ile mógłby za nic dostać, drzwi łazienki otworzyły się i do sypialni wszedł Mike O’Brien.

W pierwszej chwili nie zauważył Billy’ego. Stanął tylko i gapił się na zniszczoną toaletkę, na uszkodzony kredens i porozrzucane rzeczy. Ubrany był w szlafrok pokryty ciemnymi plamami wody. Mokrą głowę wycierał ręcznikiem. Gdy w końcu ujrzał Billy’ego, stanął zdumiony i odrzucił ręcznik.

— Ty mały sukinsynu! — ryknął. — Co u diabła tu robisz! Nadciągał jak sama śmierć, jak góra, twarz miał jeszcze poczerwieniałą po kąpieli, gniew czynił ją szkarłatną. Był dwie głowy wyższy od Billy’ego, a pod rozlazłą tłustością ramion widniały solidne muskuły i jasne było, że niczego tak nic pragnie, jak rozedrzeć tego chłopaka na dwoje.

Mike wyciągnął ręce i Billy cofał się tak długo, aż poczuł ścianę za plecami. W dzikiej panice przypominał sobie o obciążającym mu dłoń żelazie i zamachnął się na ślepo. Potem spostrzegł, że Mike, nie wydając dźwięku, upadł na dywan. Usłyszał tylko ciężki łomot walącego się ciała i dopiero wtedy zaczął kojarzyć, co właściwie zrobił.

Oczy O’Briena były szeroko otwarte, lecz niczego już nie widziały. Żelazo uderzyło go w skroń, a ostry koniec z łatwością przebił cienką w tym miejscu kość i zagłębił się w mózg, zabijając O’Briena na miejscu. Było bardzo mało krwi, żelazo bowiem pozostało w ranie i wystawało teraz z boku głowy jak czarny uchwyt.

To że Billy nie został ujęty ani zauważony, gdy wychodził z budynku, było tylko wynikiem całego szeregu zbiegów okoliczności albo, mówiąc inaczej, po prostu miał szczęście. Zmykając w ślepej panice nie spotkał nikogo na schodach, lecz zmyliwszy zakręty znalazł się blisko wyjścia dla służby. Wprowadzał się nowy lokator i przynajmniej dwudziestu równie jak Billy obdartych mężczyzn wnosiło meble. Doglądał ich jeden mundurowy z obsługi budynku, ale pilnował tylko tych, którzy wchodzili i nie zwrócił uwagi, gdy Billy wyszedł dołączywszy do dwu innych.

Billy doszedł prawie do nabrzeża, gdy zdał sobie sprawę, że w panicznej ucieczce zostawił cały łup. Oparł się plecami o mur i osunął, aż skulony przysiadł na piętach. Dyszał z wyczerpania i nieustannie ocierał pot zalewający mu oczy. Musiał przecież wciąż obserwować czy ktoś go nie ściga. Było spokojnie, nikt go nie zauważył, udało się. Lecz zabił człowieka i nic z tego nie miał. Zadrżał mimo gorąca i wciągnął głęboko powietrze. Gówno, wszystko na nic.

5

— Ot tak? Chcecie, żebyśmy rzucili wszystko i polecieli na wasze wezwanie? Ot tak, po prostu? — Ostatnie pytanie porucznika Grassioli straciło nieco na powadze, gdy zakończył je głębokim czknięciem. Z górnej szuflady biurka wyjął pudełeczko z białymi tabletkami, wytrząsnął dwie na dłoń i spojrzawszy na nie z niesmakiem, włożył do ust. — Co tam się u was stało? — Pytaniu towarzyszył suchy trzask rozgryzanych tabletek.

— Nie wiem, nie powiedzieli mi — mężczyzna w czarnym mundurze starał się wyrazić swą postawą pełny szacunek, lecz w jego głosie pobrzmiewał cień lekceważenia. — Jestem tylko posłańcem, sir. Kazano mi pójść na najbliższy posterunek policji i przekazać następującą wiadomość: Mamy niejakie kłopoty. Przyślijcie zaraz detektywa.

— Czy wy z Chelsea Park myślicie, że możecie wydawać rozkazy policji?

Posłaniec nie odpowiedział. Obaj wiedzieli, że odpowiedź byłaby twierdząca i lepiej będzie, jeśli pozostanie nie wypowiedziana. W tamtejszych budynkach mieszkało wiele ważnych osobistości. Porucznik skrzywił się, gdy chory żołądek znów dał znać o sobie ukłuciem bólu.

— Przyślijcie tu Ruscha! — zawołał.

— Yes, sir? — spytał Andy zjawiwszy się kilka chwil później. — Nad czym siedzisz?

— Mam podejrzanego, to może być ten fałszerz, który zarzucił Brooklyn lewymi czekami. Zamierzam…

— Daj go w odstawkę. Mam tu raport i chcę, żebyś poszedł go sprawdzić.

— Nie wiem, czy mogę, on jest…

— Jeśli ja mówię, to możesz i zrobisz to. Ja tu dowodzę, nie ty, Rusch. Pójdziesz z tym człowiekiem, a potem, gdy wrócisz, zameldujesz mi osobiście, co się stało — tym razem czknięcie było łagodniejsze, bardziej niż cokolwiek innego przypominało znak przestankowy, a w tym konkretnym wypadku wspaniale zastąpiło kropkę.

— Wasz porucznik nieco się zirytował — stwierdził posłaniec, gdy znaleźli się już na ulicy.

— Zamknij się — warknął Andy nie zaszczycając go nawet spojrzeniem. Miał za sobą kolejną ciężką noc i był zmęczony. Na dodatek fala gorąca nie ustępowała. Gdy wyszli z cienia estakady i skierowali się na północ, żar promieni słonecznych stał się nie do zniesienia. Andy poczuł, jak wokół głowy zaczyna zaciskać się obręcz bólu. Kopnął gniewnie śmieci zaścielające chodnik. Skręcili za róg, gdzie był cień. Przed nimi wyrastał jak rafa budynek zwieńczony blankami i wieżyczkami i prowadzący do niego most. Andy zapomniał o bólu głowy — raz tylko był tu w środku, a i to jedynie w westybulu. Drzwi otworzyły się, zanim do nich doszli, portier odsunął się, by ich wpuścić.