Zostawszy sam na sam z ciałem, Andy wyjął z kieszeni plastikową torbę na dowody rzeczowe i nałożył ją na żelazo. Wyciągnął narzędzie z czaszki — wyszło bardzo łatwo, a wyciek krwi był niewielki. Zapieczętował torbę, potem wziął poszewkę z łóżka i owinął cały pakunek. Przynajmniej teraz nikt nie przyleci ze skargą, że Andy Rusch niósł zakrwawione żelazo po ulicy, a jeśli dobrze to rozegra, to zdobędzie jeszcze poszewkę. Zanim zastukał do drzwi łazienki, przykrył ciało prześcieradłem.
Shirl uchyliła drzwi na tyle tylko, by wyjrzeć.
— Chciałbym z panią porozmawiać — stwierdził, a pomyślawszy o leżącym za nim denacie, dodał: — Czy jest fu jeszcze drugi pokój?
— Salon, pokażę panu.
Otworzyła drzwi na całą szerokość i wyszła. Znów przemknęła się pod ścianą, odwracając twarz od podłogi. Tab siedział w korytarzu i tylko odprowadził ich spojrzeniem.
— Proszę czuć się jak u siebie — powiedziała Shirl. — Za chwilę do pana przyjdę — oddaliła się do kuchni. Andy siadł na kanapie — była bardzo miękka — i położył tabliczkę na kolanach. W oknie mruczał klimatyzator, a ciężkie kotary były zasłonięte niemal całkowicie i przepuszczały niewiele światła, tak że w pokoju panował przyjemny półmrok. Na. ścianach wisiały obrazy, wyglądały jak prawdziwe płótna, na półkach stały książki. Całości dopełniał stół i krzesła z jakiegoś czerwonawego drewna oraz monstrualny telewizor. Nieboszczyk całkiem ładnie tu sobie urządził.
— Chce pan drinka? — zawołała Shirl z kuchni. — Mam wódkę.
— Jestem na służbie, jednak dziękuję za troskę. Zimna woda zupełnie mi wystarczy.
Przyniosła na tacy dwie szklanki, lecz zamiast podać mu jedną, przyłożyła ją do oparcia kanapy w pobliżu ręki. Szklanka zawisła, jakby przyklejona, ignorując grawitację. Chwycił ją i pociągnął — szklanka stawiała niewielki opór. Zobaczył, że w szkło były wtopione delikatne metalowe obręcze, zatem pod płótnem kanapy musiał być ukryty magnes. Sprytne. Z niejasnych jednak powodów zirytowała go ta sztuczka i upiwszy nieco pozbawionej smaku i zapachu wody postawił szklankę na podłodze.
— Chciałbym zadać pani kilka pytań — powiedział, robiąc „ptaszka” na tabliczce. — O której wyszła pani dziś rano z mieszkania?
— Dopiero o siódmej, wtedy Tab zaczyna służbę. Chciałam zrobić zakupy, zanim będzie za gorąco.
— Czy zamknęła pani za. sobą drzwi?
— One zamykają się same, nie można zostawić ich otwartych, chyba że czymś się je zastawi.
— O’Brien żył, kiedy pani wychodziła? Spojrzała na niego ze złością.
— Oczywiście. Spał i chrapał. Pan sądzi, że to ja go zabiłam? — wyraz rozdrażnienia na jej twarzy ustąpił przygnębieniu, gdy przypomniała sobie, co leżało w sąsiednim pokoju. Szybko pociągnęła drinka.
— Gdy dotknąłem ciała pana O’Briena, było jeszcze ciepłe — dobiegł zza progu głos Taba. — Ktokolwiek go zabił, musiał to zrobić chwilę przed naszym przyjściem.
— Proszę usiąść na korytarzu i nie wtrącać się — powiedział ostro Andy nie odwracając głowy. Upił łyk lodowatej wody. O co właściwie mu chodziło, czym się tu przejmował? Jakie to miało znaczenie, kto sprzątnął Wielkiego Mike’a, ważne że to zrobił i społeczeństwo winno mu być wdzięczne. Wszystko wskazywało, że to nie dziewczyna. Gdzie motyw? Spojrzał na nią i spotkał jej wzrok; odwróciła się obciągając suknię na kolanach.
— Chociaż tak naprawdę, to wszystko jedno — stwierdził, lecz to było za słabo powiedziane. — Niech pani zrozumie, panno Greene, że jestem tylko gliną wykonującym swoją robotę. Proszę powiedzieć mi wszystko, co chcę wiedzieć, ja to zapiszę i oddam porucznikowi. Osobiście nie. sądzę, by miała pani cokolwiek wspólnego z tym morderstwem. Jednakże muszę zadać kilka pytań.
Po raz pierwszy zobaczył na jej twarzy uśmiech i był to miły uśmiech. Marszczyła przy tym nos, a że była udanym dzieciakiem, pomyślał Andy, to rzeczywiście jest w stanie dać sobie radę z każdym, kto ma za dużo dolców: Spojrzał na tabliczkę i grubą linią podkreślił słowa: Wielki Mike.
Tab zamknął drzwi za Andym, gdy ten wyszedł, po czym odczekał kilka minut, by mieć pewność, że detektyw nie wróci. Wszedłszy do salonu stanął tak, by mieć baczenie na drzwi do mieszkania i widzieć, gdyby się otworzyły.
— Miss Shirl, jest coś, co chciałbym pani przekazać. Shirl była w trakcie spożywania trzeciego dużego drinka, lecz alkohol zdawał się dziś na nią nie działać.
— Co takiego? — spytała zmęczonym głosem.
— Nie chciałbym być wścibski, ale nie wiem nic na temat testamentu Mr O’Briena…
— Możesz przestać o tym myśleć. Widziałam go, wszystko zapisał siostrze. O mnie nie ma tam nawet wzmianki, o tobie też nie.
— Nie myślałem o sobie — powiedział zimnym głosem, twarz mu nagle stężała.
Zrobiło się jej przykro.
— Źle mnie zrozumiałeś. Jestem po prostu, nie wiem, rozstrojona. To wszystko zdarzyło się tak nagle… Tab, proszę, nie złość się na mnie.
— Domyślam się, że jest pani zdenerwowana — uśmiechnął się i zagłębił rękę w kieszeni. — Potrafię to sobie wyobrazić. Nie mam powodów, by narzekać na Mr O’Briena jako na pracodawcę, lecz umiał dbać o swoje pieniądze. Nie wyrzucał ich w błoto i nie szastał nimi. Zanim pojawił się tutaj ten detektyw, zajrzałem do portfela pana O’Briena, był w kieszeni marynarki. Zostawiłem kilka dolców, resztę mam tutaj. Proszę. — Wyciągnął rękę ze zwitkiem banknotów. — Zgodnie z prawem należy to do pani.
— Nie mogłabym…
— Musisz. Teraz będzie ciężki czas dla ciebie, Shirl. Będziesz potrzebowała pieniędzy bardziej niż jego rodzina. O tych pieniądzach nikt nic wie, należą się tobie.
Położył pieniądze na skraju stołu. Spojrzała na nie i pomyślała, że Tab zapewne ma rację. Siostra Mike’a ma i tak dość własnych.
— Ale może je podzielimy?
— Nie — powiedział beznamiętnie dokładnie w chwili, gdy przytłumiony brzęczyk zasygnalizował, że ktoś otworzył zewnętrzne drzwi.
— Ze szpitala — przedstawili się dwaj mężczyźni w białych mundurach, gdy Tab przyjrzał im się przez system TV. Mieli ze sobą nosze. Poszedł ich wpuścić.
6
— Jak długo cię nie będzie, Charlie?
— To moja sprawa, a ty utrzymaj twierdzę aż wrócę — mruknął portier i spojrzał na strażnika w sposób, który miał upodobnić go do kaprala pomiatającego rekrutami. — Za moich czasów widywałem o wiele lepiej wyczyszczone guziki.
— Miejże serce, Charlie, przecież wiesz, że one są z plastiku. Rozpadłyby się na kawałki, gdybym usiłował je wypucować.
W nieformalnej hierarchii pracowników Chelsea Park Charlie był niekwestionowanym przywódcą. Nie miało to związku z pensją, ta była najmniej istotną częścią jego dochodów; swoją pozycję zawdzięczał przedsiębiorczości. Był jedyny tutaj, który często spotykał się z mieszkańcami, i wykorzystywał ten fakt do maksimum. Miał liczne i dobre kontakty poza budynkiem i za odpowiednią opłatą był gotów zdobyć dla lokatorów wszystko, czego chcieli. Wszyscy mieszkańcy lubili go i nazywali po prostu Charlie, natomiast pracownicy pałali do niego nienawiścią, a imiona, którymi go określali nigdy nie docierały do jego uszu. Z jego pracą tutaj wiązało się urządzone w piwnicy mieszkanie, jednak zarządcy budynku byliby bardzo zdziwieni, gdyby ujrzeli wszystkie innowacje wprowadzone do skromnego, z założenia, pokoju. Wyjący i postukujący stary klimatyzator obniżał temperaturę przynajmniej o dziesięć stopni. Dwa dziesięciolecia doglądania wyprowadzek wyposażyły go w całkiem niezłe, kolorowe meble, włącznie z szafkami stojącymi wzdłuż wszystkich ścian. Zawierały one imponującą kolekcję zamkniętych butelek i porcjowanej żywności, czego Charlie nie używał, lecz sprzedawał, oczywiście z odpowiednim narzutem, lokatorom. Najdrobniejszym spośród ulepszeń było doprowadzenie wody i prądu, za które w całości płacił zarząd budynku, nic oczywiście o tym nie wiedząc. Żeby otworzyć drzwi potrzebne były dwa klucze, które nosił stale przy pasku. Wszedł i powiesił starannie w szafie marynarkę munduru, potem nałożył czystą, choć pocerowaną koszulę. W jego wielkim, podwójnym łóżku spał ciągle nowy windziarz. Charlie obudził go kopiąc ramę lóżka, a miał czym kopać — buty numer czternaście. — Wstawaj, za godzinę zaczynasz pracę!