— Słuchałem wiadomości o szóstej — powiedział. — Geronci organizują dziś kolejny marsz protestacyjny dla poparcia kwatery głównej. Z tego to dopiero może być choroba wieńcowa!
— Ten widok zostanie mi szczęśliwie oszczędzony, wychodzę dopiero o czwartej, a Union Square to nie nasz rewir. — Otworzył pudełko z pieczywem, wyjął sześciocalowy kwadrat suchara i pchnął opakowanie w stronę Sola. Rozsmarował cienko margarynę, nadgryzł i krzywiąc się zaczął żuć. — Mam wrażenie, że margaryna jest zepsuta.
— Nie może być! — mruknął Sol, wgryzając się w suchar bez omasty. — Wszystko zrobione ze starego oleju samo — chodowego i wielorybiego tranu od samego początku śmierdzi zepsuciem.
— Zaczynasz przemawiać jak zielony — stwierdził Ady, spłukując suchara zimną wodą. — Wszystkie wytwarzane petrochemicznie tłuszcze nie mają praktycznie żadnego zapachu, a na dodatek nie ma już żadnych wielorybów, a zatem nie ma i tranu. To dobra oliwa z chlorelli.
— Wieloryby, plankton, olej ze śledzi, wszystko to samo. Zalatuje rybą. Nie smaruję nigdy pieczywa, brakuje tylko, żeby mi płetwy wyrosły. — W tej samej chwili rozległo się gwałtowne pukanie do drzwi. — Nie ma jeszcze ósmej, a oni już cię szukają.
— Niekoniecznie — powiedział Andy, kierując się ku drzwiom. — Może, ale nie tym razem. Równie dobrze jak ja wiesz, że tak puka tylko wasz posłaniec i stawiam dolary przeciwko orzechom, że się nie mylę. Widzisz? — Z ponurą satysfakcją spojrzał na szczupłego posłańca z gołymi nogami, który pojawił się w drzwiach ledwo Andy je otworzył. — Czego chcesz, Woody? — spytał Andy.
— Niszecho nie chce — wyseplenił Woody; miał zaledwie dwadzieścia parę lat, lecz po zębach zostało mu tylko wspomnienie. — Porusznik mówi psynies, ja psynose. Wręczył Andy’emu tabliczkę opatrzoną nazwiskiem adresata.
Andy zwrócił się ku światłu i rozpieczętował przesyłkę. Szybko odcyfrował kanciaste pismo porucznika, po czym wziął kredę i naskrobał pod spodem swoje inicjały. Zwrócił tabliczkę posłańcowi, zamknął za nim drzwi i wrócił do stołu, by dokończyć śniadanie.
— Nie patrz tak na mnie — powiedział Sol, widząc jak Andy marszczy brwi. — To nie ja wysłałem tę wiadomość. Czy nie mylę się przypuszczając, że nie jest to nic miłego?
— To geronci. Już teraz zablokowali Union Square i trzeba wzmocnić patrole w rewirze. Ściągają nas tam. — Ale czemu ty? To robota raczej dla pałowych.
— Pałowi! Kto cię tego nauczył? Jasne, potrzeba przede wszystkim zwykłych patroli przeczesujących tłum, ale prócz tego muszą też być detektywi zdolni wyłowić znanych agitatorów, złodziejaszków, kieszonkowców i całą resztę. To będzie mordęga. Muszę zameldować się przed dziewiątą. Zdążę jeszcze przynieść wodę.
Powoli ubrał spodnie i luźną sportową koszulę. Na parapecie okna ustawił rondel wody, by zagrzała się od słońca i wziął dwa pięciogalonowe kanistry. Gdy wychodził, Sol oderwał się od ekranu telewizora i spojrzał na niego ponad oprawkami starych okularów.
— Gdy przyniesiesz wodę, zrobię ci drinka. A może to za wcześnie dla ciebie?
— Jeśli wziąć pod uwagę, jak dzisiaj się czuję, to nie jest za wcześnie.
Zamknął za sobą drzwi i ostrożnie zaczął szukać drogi w atramentowej czerni korytarza. Tuż przed schodami zaklął: omal nie spadł, potknąwszy się na pozostawionej przez kogoś kupie śmieci. Dwa piętra niżej w ścianie zostało przebite okno i wpadało przez nie dość światła, by móc widzieć stopnie aż do parteru. Po wilgotnej sieni gorąco Dwudziestej Piątej Ulicy uderzyło go zatęchłą falą, dusznym miazmatem złożonym z woni rozkładu, brudu i nie umytej ludzkości. Musiał przeciskać się między kobietami, które już zapełniały stopnie budynku. Ostrożnie stawiał stopy, bacząc, by nie nadepnąć na jakieś dziecko, których wiele bawiło się poniżej. Chodnik był wciąż pogrążony w cieniu, lecz tak pełen ludzi, że iść można było jedynie jezdnią. Andy odsunął się od rynsztoka, by ominąć również nieczystości i śmieci. Rozmiękczony upałem asfalt ustępował pod stopami, przyklejał się do podeszew butów. Przed kolumnowym punktem poboru wody na rogu Siódmej Alei zgromadziła. się już zwykła kolejka. Gdy podszedł bliżej, dosłyszał gniewne krzyki, którym towarzyszyło kilka uniesionych pięści. Rozszemrany tłum zaczął się rozpraszać i Andy ujrzał, jak policjant w mundurze zamyka stalowe drzwi.
— Co się dzieje? — spytał Andy. — Wydawało mi się, że ten punkt otwarty jest do południa?
Policjant odwrócił się, jego dłoń automatycznie poszukała broni, ale zaraz rozpoznał kolegę z tego samego rewiru. Zsunął czapkę i wierzchem dłoni wytarł pot z czoła.
— Właśnie dostałem rozkazy od sierżanta. Wszystkie punkty zostają zamknięte na dwadzieścia cztery godziny. W związku z suszą poziom rezerw obniżył się niebezpiecznie i zachodzi konieczność oszczędzania wody.
— Do diabla z takimi wiadomościami — powiedział Andy, patrząc na klucz, który wciąż jeszcze tkwił w zamku. — Zaraz idę na służbę, a to znaczy, że nie będę miał co pić przez parę dni…
Rozejrzawszy się uważnie wokoło, policjant otworzył drzwi i wziął od Andy’ego jeden kanister.
— Jeden ci wystarczy — napełniał go pod kurkiem i przyciszonym głosem zwrócił się do Andy’ego: — Nie powtarzaj tego, ale podobno znów wysadzono akwedukt w głębi stanu.
— Znów farmerzy?
— A któż by inny? Byłem tam strażnikiem zanim przyszedłem do naszego rewiru. Tam jest paskudnie, można wylecieć w powietrze wraz z akweduktem. Utrzymują, że miasto kradnie ich wodę.
— Mają jej dość — powiedział Andy, biorąc pełny pojemnik. — Więcej niż potrzebują. A tutaj, w mieście, jest trzydzieści pięć milionów cholernie spragnionych ludzi.
— A kto mówi, że jest inaczej? — spytał gliniarz, zatrzaskując i dokładnie zamykając drzwi.
Andy przepchnął się przez tłum na schodach i przeszedł na tylne podwórko. Wszystkie ubikacje były zajęte, a gdy w końcu udało mu się wejść do jednej z kabin, zabrał kanister ze sobą. Pozostawiony padłby z pewnością łupem któregoś z bawiących się na stercie śmieci dzieciaków.
Gdy wspiął się wreszcie na schody i otworzył drzwi mieszkania, przywitał go czysty dźwięk kostek lodu odbijających się o szkło.
— To co grasz to piąta symfonia Beethovena — powiedział, stawiając zasobnik i sam padając na krzesło.
— Mój ulubiony kawałek — Sol zdjął z lodówki dwie oszronione szklanki i z religijnym niemal namaszczeniem wrzucił do każdej po cienkim plasterku cebuli. Podał napój Andy’emu, który ostrożnie siorbnął lodowaty płyn.
— Próbując tego jestem prawie gotów uwierzyć, Sol, że nie jesteś całkiem szalony. Czemu to się nazywa Gibson?
— To tajemnica, odpowiedź przepadła w otchłani dziejów. Zresztą, czemu Stinger to Stinger a Pink Lady to Pink Lady?
— Nie mam pojęcia. Nigdy żadnego nie próbowałem. — I ja też nie, ale teraz mówię o nazwie. Zupełnie jak to zielone coś, co można dostać w byle spelunie, Panama. Też nic nie znaczy, po prostu nazwa.
— Dzięki — Andy opróżnił szklankę. — Od razu wszystko lepiej wygląda.
Poszedł do pokoju. Z szuflady wyciągnął broń z kaburą i zamocował ją do paska spodni. Znaczek policyjny, jak zawsze, spięty był razem z kluczami. Położył na nim notatnik, ale zawahał się. Zapowiadał się długi i ciężki dzień i wszystko mogło się zdarzyć. Spod koszul wyciągnął najpierw kajdanki, potem tubkę z miękkiego plastiku wypełnioną śrutem. W tłumie bywa to użyteczniejsze niż pistolet. I nie tylko to: nowe, o wiele surowsze przepisy nie pozwalają użyć ostrej amunicji z byle powodu. Umył się, jak potrafił, połową kwarty wody, która ogrzewała się na parapecie, natarł twarz małym kawałkiem szorstkiego szarego mydła aż zarost nabrał niejakiej miękkości. Brzytwa była już solidnie wyszczerbiona; ostrząc ją o wnętrze szklanki rozmyślał, jakby było dobrze, gdyby udało się sprawić sobie nową. Może jesienią.