— Tak, byłem wtedy rekrutem.
— Czy nie pobierano wtedy odcisków palców od wszystkich, również od dzieci? Ot tak, na wszelki wypadek; gdyby między czekających na ewakuację wcisnął się jakiś agent komuchów.
— Gówniana robota — stwierdził porucznik. — Owszem, było tak. Jeszcze przez następne parę lat zdejmowano odciski nawet dzieciom przychodzącym na świat by wykryć ewentualne defekty. Wszystkie te karty są tutaj na dole, w piwnicy. To o tym myślisz?
— Właśnie, sir. Trzeba pójść tam i sprawdzić, czy odciski z narzędzia zbrodni nie pasują do którejś z tych kart. To rzeczywiście gówniana robota, ale nie zaszkodzi spróbować.
— Słyszałeś go, Rusch — powiedział Grassioli, przekładając stos raportów. — Weź te odciski z łomu, zejdź na dół i sprawdź, czy uda ci się cokolwiek znaleźć.
— Tak, sir — odpowiedział Andy i obaj z Kulozikiem wyszli z biura. — Świetny z ciebie kumpel — rzekł Andy, ledwie zamknęli za sobą drzwi. — Miałem zaraz skończyć pracę, a tymczasem zafundowałeś mi robotę i teraz pewnie przesiedzę całą noc zagrzebany w piwnicy.
— Nie jest tak źle. Używałem kiedyś tych akt. Wszystkie odciski są opisane i jeśli masz coś znaleźć, to znajdziesz bez trudu. Pomógłbym ci, ale zięć przychodzi dziś na obiad.
— Ten, którego tak nienawidzisz?
— Tak, ten, ale on pracuje na trawlerze i ma przynieść rybę, którą wykradł. Świeżą rybę. Czy ciebie to nie rusza?
— Owszem, chętnie bym cię ugryzł, ty szuszwolu. Mam nadzieję, że przynajmniej jedna ość utkwi ci w gardle. Akta z odciskami palców nie były aż w takim porządku, jak opisał to Steve. Inni też ich używali i podczas gdy niektóre grupy kart były w idealnym porządku, jedno całe pudełko musiało być wyrzucone i potem upakowane byle jak. W piwnicy było wprawdzie chłodniej, lecz powietrze zaraz zgęstniało od kurzu. Andy pracował nieprzerwanie aż do dziewiątej wieczorem, gdy głowa zaczęła go łupać, a oczy łzawić. Wszedł na górę, obmył twarz i pooddychał trochę świeższym powietrzem. Przez chwilę wahał się, czy nie skończyć roboty i nie poczekać do rana, lecz wiedział, jaki byłby komentarz Grassy’ego, wrócił zatem na dół.
Dochodziła jedenasta, gdy znalazł, czego szukał. O mało co odłożyłby kartę na bok — odciski były tak drobne, lecz po chwili zdał sobie sprawę, że przecież dziecko urosło. Przyjrzał się odciskom przez porysowane szkło powiększające. Nie było wątpliwości, pokrywały się ze znalezionymi na oknie i na żelazie.
— Chung, William — przeczytał głośno. — Urodzony w 1982 w klinice Shiptown…
Wstał tak gwałtownie, że przewrócił krzesło. Porucznik powinien być w domu. Może śpi i będzie zły, że go budzą, ale mniejsza z tym.
To było to.
11
Gdzieś na rzece zabuczała dwukrotnie syrena okrętowa, po chwili rozległa się jeszcze dwa razy, a dźwięk tak długo odbijał się wśród stalowych kadłubów, aż zginął w normalnym pomruku upalnej nocy. Billy Chung przewracał się z boku na bok na wytartym materacu. Od paru godzin leżał i wpatrywał się w ciemność. Pod przeciwległą ścianą posapywały przez sen bliźniaki. Syrena znów się odezwała raniąc mu uszy swym rykiem. Czemu po prostu nie chwycił towaru i nie wybiegł z mieszkania? Mógł się pośpieszyć. Czemu ten wielki sukinsyn musiał wejść akurat wtedy? Trzeba było go zabić, skoro był taki głupi. Przecież to była samoobrona. On zaatakował pierwszy. Widział to ciągle jak puszczony w kółko film: unoszące się żelazo, spojrzenie tłustej czerwonej twarzy. Łom wystający z głowy, nikły strumyczek krwi. Billy rzucał się przyciskając dłonie do piersi.
Czy każda noc będzie już taka? Gorąca, przepocona, koszmarna, z tym nieustannie wracającym wspomnieniem? Gdyby tamten nie wszedł wtedy do sypialni. Akurat wtedy… Billy jęknął, lecz zdławił dźwięk zanim ten wydobył się z ust. Usiadł i przyłożył dłonie do oczu naciskając mocno, aż w ciemności zapłonęły czerwone kręgi. A może wziąć syfa? Może to jest chwila? Kupił go za dwa dolce na taką właśnie ewentualność. Powiedziano mu, że nie można się od tego uzależnić, ale wszyscy handlarze kłamią.
Po omacku znalazł uzbrojony kabel biegnący po ścianie, wodząc po nim ręką doszedł do nie używanej skrzynki przełącznikowej. Syf był na miejscu. Wyczuł pod palcami kawałek folii, w którą był owinięty. Ma go brać? Gdzieś w mroku znów odezwała się syrena. Billy stwierdził, że kurczowo zaciśnięte palce rozorały paznokciami nogi. Szorty leżały pod ścianą, gdzie rzucił je wieczorem. Ubrał się, wziął mały pakiecik i jak najciszej otworzył drzwi. Ostrożnie stawiał nagie stopy na nagrzanym metalowym pokładzie.
Wszystkie bulaje i okna były otwarte ziejąc jak ślepe, czarne oczy w poznaczonych smugami rdzy kadłubach. Wszędzie wokoło, w każdej kabinie, w każdym zakątku spali ludzie. Billy wspiął się na górny pokład, lecz i tutaj ślepe oczy nie spuszczały z niego spojrzenia. Ostatnie schody prowadziły na mostek niegdyś zamknięty, ’ale dwa pokolenia dzieci znalazły w końcu drogę do środka, forsując wszelkie zabezpieczenia. Drzwi już nie było, podobnie jak szyb i ram w oknach. Za dnia kłębiły się tutaj dzieci z Columbia Victory. Mostek był ich ulubionym miejscem zabaw. Teraz było jednak pusto i cicho. Jedynym śladem bytności dzieci był ostry zapach moczu po kątach. Billy wszedł do środka.
Na miejscu zostało tylko to, co było naprawdę ciężkie: stalowy stół do map przymocowany do ściany, telegraf, poobłamywane koło sterowe. Billy ostrożnie położył pakiecik na stole i rozwinął folię. Wetknął palce w szary pył ledwo widoczny w świetle gwiazd. Jak oni to nazywali?
LSD? I tak było fałszowane i wszyscy mówili na to syf. Handlarze mieszali LSD z jakimiś świństwami, by było go więcej. Trzeba przyjąć wszystko, i narkotyk, i dodatki, by poczuć cokolwiek. Widział jak brali to Sam-Sam i inni z bandy Tygrysów, lecz on nigdy tego nie wąchał. Podniósł zmięty kawałek folii do nosa i zatykając jedną dziurkę kciukiem, wciągnął głęboko powietrze. Chciało mu się jedynie kichać, zatkał nos, by nie zmarnować narkotyku. Gdy minęło uczucie wiercenia, wciągnął resztę proszku w drugie nozdrze i rzucił folię na podłogę.
Nic nie czuł. Zupełnie nic. Świat był taki sam, jakim znał go dotychczas i wiedział już, że został oszukany. Dwa dolce wyrzucone w błoto. Wyjrzał przez zdewastowane okno. Łzy rozczarowania zmieszały się na twarzy z potem. Płakał i pomyślał, że to dobrze, iż jest ciemno, przynajmniej nikt nie widzi, że płacze, chociaż ma prawie osiemnaście lat. Poszarpany metal, o który się opierał, był nierówny, tworzył miniaturowe góry i doliny. Strzępiasty, gładki, miękki, twardy. Pochylił się nad nim i przesunął palcami, a dotknięcie to przyprawiło go o dreszcz przyjemności. Jak to się stało, że dotąd tego nie zauważył? Przesunął z kolei językiem po powierzchni, a słodko-gorzki smak brudnego żelaza był tak wspaniały, że poczuł jak strumień elektryczności spływa mu wzdłuż kręgosłupa. Dotknął metalu zębami. Poszarpane krawędzie zaciążyły mu w ustach, jakby odgryzł kęs wielkości połowy mostu.
Buczek statku wypełnił świat dźwiękiem; dolatujący głos był dla Billy’ego muzyką rozlegającą się wszędzie wokół niego. Otworzył usta, by nie uronić ani akordu. A może to dochodziło z jego statku? Ze wszystkich stron otaczały go czarne, roztańczone cienie bomów, masztów, kominów, przewodów, odwietrzników, łodzi, cum, sztagów. Cała flota żeglowała. Zawsze wiedział, że kiedyś popłynie i oto doczekał się. Dał znać do maszynowni i ujął koło sterowe. Drewno było tak pełne i krągłe jak jędrne ciało — akurat po jednym żywym uchwycie dla każdej dłoni! Kręcił kołem, sterował i płynął przez falującą dżunglę czarnych szkieletów.