Padało przez resztę dnia, który poza tym był jak każdy inny. Grassioli dwa razy zbeształ go, a raz uczynił to w stosunku do ~ całego wydziału. Przesłuchał dwóch zatrzymanych oraz pewnego drania zamieszanego w czyn zbrodniczy łatwo mogący zamienić się w morderstwo, pchnięta nożem w pierś ofiara walczyła bowiem ze śmiercią. Pracy mieli więcej niż byli w stanie wykonać w ciągu miesiąca. Nowe sprawy napływały nieustannie, podczas gdy ledwo radzili sobie z zaległymi. Tak jak się spodziewał, nie wyszedł o szóstej, dopiero o dziewiątej nagły telefon wyrwał Grassioliego zza biurka i pomimo licznych gróźb i ostrzeżeń porucznika cały dzienny skład, który został po godzinach, ulotnił się odczekując tylko dziesięć minut. Wciąż padało, chociaż nie tak mocno jak rano. Po tygodniach nieustannego gorąca powietrze było orzeźwiająco chłodne. Idąc Siódmą Aleją Andy zauważył, że po raz pierwszy tego lata ulice były prawie puste. Mało kto chodził po deszczu, za to w każdych drzwiach można było dostrzec skulone postacie. Wspinanie się na schody było gorsze niż zwykle, gdyż wszyscy, którzy normalnie tłoczyli się na chodniku, teraz siedzieli tutaj, niektórzy nawet leżeli drzemiąc. Przepychał się, czasem nadeptując kogoś i ignorując mamrotane przekleństwa. Był to cierpki przedsmak jesieni. Właściciele budynków sprowadzali czasem strażników, którzy wyrzucali całe towarzystwo na ulicę, lecz była to daremna robota. Ledwo przedstawiciele prawa znikali, dzicy lokatorzy, których było w mieście zbyt wielu, pojawiali się ponownie. .
— Zniszczysz sobie oczy oglądając telewizję w ten sposób — powiedział Andy wchodząc i zastając Sola leżącego na łóżku z poduszką pod głową, zapatrzonego w jakiś Film wojenny. Z głośnika dochodziła nieustanna strzelanina.
— Moje oczy były już do niczego, zanim się narodziłeś, panie Mądraliński, a wciąż widzę lepiej niż dziewięćdziesiąt dziewięć procent starych pierników w moim wieku. Fajnie, że przestrzegają u ciebie godzin pracy.
— Znajdź mi lepszą robotę, jeśli jesteś taki cwany — powiedział Andy,. zapalając światło w swoim pokoju i szukając czegoś w najniższej szufladzie komody. Sol przyczłapał do niego i usiadł na skraju łóżka.
— Jeśli szukasz latarki, to zostawiłeś ją wczoraj na stole. Chciałem ci właśnie powiedzieć, że schowałem ją do górnej szuflady. Jest pod szortami.
— Lepiej się o mnie troszczysz niż rodzona matka.
— Tak, właśnie. Nie próbuj pożyczyć ode mnie pieniędzy, synu.
Andy schował latarkę do kieszeni. Wiedział, że musi w końcu powiedzieć Solowi. Odkładał to, choć sam niezbyt wiedział czemu się ociąga. Koniec końców, ten pokój był jego. Łączyli racje żywnościowe i jadali razem, ponieważ tak żyło się łatwiej, ale to było wszystko, normalna współpraca.
— Przez jakiś czas ktoś będzie tu ze mną mieszkał. Nie wiem jak długo.
— To twój pokój, chłopcze. Znam gościa?
— Niezupełnie, poza tym, to nie facet…
— Ho, ho! To wszystko wyjaśnia — strzelił palcami. — Czy to nie to kurczątko, dziewczyna Wielkiego Mike’a, z którą widywałeś się ostatnio?
— Tak, to ona. Nazywa się Shirl.
— Pretensjonalne imię dla pięknej dziewczyny — rzekł Sol wstając i kierując się ku drzwiom. — Bardzo to wyszukane. Uważaj tylko chłopcze, żebyś się nie sparzył.
Andy chciał coś powiedzieć, ale Sol zamknął już za sobą drzwi. Zrobił to trochę mocniej niż trzeba było. Gdy Andy wychodził, starszy pan oglądał telewizję i nawet nie oderwał oczu od ekranu.
To był ciężki dzień. Andy czuł go w nogach; usiłując ignorować bolący kark i piekące oczy zastanawiał się, czemu Sol okazał rozdrażnienie. Nie znał przecież Shirl. Jaki więc mógł mieć powód do niezadowolenia? Wędrując przez omywane rzadkim deszczem miasto myślał o Shirl, i nie zdając sobie z tego sprawy, zaczął pogwizdywać. Był głodny, zmęczony i bardzo chciał ją zobaczyć. Po niedługiej chwili wyrosły przed nim mokre wieżyczki i blanki Chelsea Park, a portier wypatrzył go już na moście i pozdrowił przytykając dłoń do czapki:
Shirl otworzyła drzwi ubrana w tę samą srebrzystą suknię, którą miała na sobie pierwszej nocy, uzupełnioną przywiązanym z przodu białym fartuszkiem. Miedziane włosy były spięte srebrną klamrą, na prawym ramieniu srebrzyła się dobrana bransoletka, na palcach obu dłoni lśniły pierścionki.
— Nie pomocz mnie — powiedziała wyciągając szyję, by go pocałować. — Przyjęcie prawie gotowe.
— A ja przychodzę jak na bal łachmaniarzy — stwierdził Andy, zrzucając ociekający płaszcz.
— Bzdura. Wyglądasz po prostu jak ktoś, kto miał ciężki dzień. Zapomnij o biurze czy jak tam nazywacie to miejsce, gdzie pracujesz i chodź. Potrzebujesz odmiany. Powieś to coś pod prysznicem, wysusz włosy zanim się przeziębisz, a potem przyjdź do salonu. Mam niespodziankę.
— Jaką? — zawołał za nią.
— Jeśli ci powiem, to nie będzie niespodzianką — powiedziała z miażdżącą kobiecą logiką.
Zdjęła fartuszek i stała dumnie obok zastawionego stołu w salonie. Dwie wysokie świece rzucały blask na srebrne sztućce, porcelanowe talerze i kryształowe kieliszki. Biały obrus zwieszał się z blatu w grubych fałdach.
— I to jeszcze nie wszystko — powiedziała wskazując na koniec stołu, gdzie ze srebrnego wiaderka wystawała szyjka butelki.
Andy spostrzegł, że korek był opleciony drutem, a kubełek pełen kostek lodu. Wyjął butelkę i obrócił etykietą do światła.
— Frenchwine Champagne — rzadki, wyszukany, musujący napój ze znakomitego rocznika. Sztucznie barwiony, gazowany, słodzony, z zawartością olejków zapewniających wspaniały smak i zapach — przeczytał i odłożył butelkę ostrożnie do wiaderka. — Gdy byłem dzieckiem, pijaliśmy w Kalifornii wina i ojciec pozwolił mi raz spróbować, lecz nic już z tego nie pamiętam. Zepsujesz mnie takimi niespodziankami. A poza tym, oszukałaś mnie, mówiłaś, że wszystko już wypiliśmy, a tymczasem miałaś to schowane.
— Nie! Kupiłam dzisiaj, specjalnie na przyjęcie. Zjawił się dostawca alkoholi Mike’a; jest z Jersey i nic nie wiedział.
— To musiało kosztować majątek.
— Nie aż tak wiele. Sprzedałam mu wszystkie puste butelki i dał mi za to specjalną nagrodę. A teraz otwórz to na miłość boską i spóbujmy, co to jest!
Andy zaczął zmagać się z drutem wokół korka. Widział w telewizji jak to się robi, lecz im to szło jakoś łatwiej. W końcu rozległ się satysfakcjonujący wystrzał, korek poleciał przez pokój, a Shirl podstawiła pod pieniący się strumień kieliszki, które trzymała gotowe tak, jak poinstruował ją sprzedawca alkoholi.
— To za nas — powiedziała i unieśli szkło.
— Bardzo dobre, nie piłem nigdy czegoś podobnego.
— Takiego obiadu jak dzisiaj, też jeszcze nie jadłeś — stwierdziła i pośpieszyła do kuchni. — A teraz siadaj; popijaj wino, patrz w telewizję, a za kilka minut wszystko będzie gotowe.
Na pierwsze danie była zupa z soczewicy i smakowała lepiej, i lepiej pachniała niż zwykle.
— Okrawki mięsa — wyjaśniła Shirl. — Zachowałam jeszcze z befsztyku.
Do pieczonej tilapii był biały sos z zielonymi listkami rzeżuchy i kluski z sucharów oraz sałatka z. wodorostów. Wszystko przepijali winem i Andy posapywał tylko z zadowolenia i rzadkiego poczucia sytości, gdy Shirl przyniosła kawę i deser — przyprawioną żelatynę z agar-agar z mleczkiem sojowym. Jęknął na ten widok, lecz nie trzeba było namawiać go do jedzenia.