Krążył od szczątków do ruin, rozglądając się za jakimś schronieniem, do którego mógłby wpełznąć i wreszcie zasnąć. W okolicy byli jeszcze inni strażnicy. Pozostawali tylko na otwartej przestrzeni i nigdy nie zbliżali się do budynków. Gdyby tak dało się znaleźć drogę do środka którejś z zamkniętych budowli. Jedna z nich wyglądała dość obiecująco — długi, niski budynek z zapadniętym dachem i przeszklonymi oknami. Obstawiony był płytkami azbestowymi, lecz wiele okien było wybitych, a jedno zostało nawet wyrwane z framugą. Podszedł bliżej i zajrzał do środka: nic, tylko ciemność. Zarwany dach zwisał na kilka stóp nad podłogą tworząc mroczną, cichą jaskinię. Tego właśnie potrzebował. Ziewnął i wsunął się do środka. Zaraz też krzyknął z bólu, gdy wielki kawał żelaza uderzył go gdzieś z boku.
W ciemności zapłonęły czerwone ogniki bólu. Billy rzucił się do odwrotu. W chwilę później, gdy trzymając się za obolały bok szukał wyjścia, coś ciężkiego przeleciało tuż obok jego głowy i rąbnęło w ścianę, rysując jej powierzchnię siatką pęknięć. W końcu wydostał się na zewnątrz.
Kuśtykając rozglądał się wkoło. Nikt za nim nie szedł. Oddalił się jak najszybciej, oglądając się jeszcze na ziejący otworem budynek. Strach pozwolił mu zatrzymać się dopiero za rogiem. Podwinał koszulę i obejrzał ciemniejące już ślady pod żebrami. Bolało.
Potrzebował oręża. Nie, żeby miał zamiar wrócić do tego budynku, za nic! Chciał tylko mieć pod ręką coś, czym mógłby w razie potrzeby skutecznie się obronić. Wokół leżało wiele odłamków betonu. Podniósł jeden, w którym tkwił jeszcze kawał pręta zbrojeniowego. Na pomysł ukrycia się tutaj musiało wpaść już wielu i powinien zrozumieć to, gdy ujrzał tamtego, przekradającego się przez płot. Schodzili z oczu strażnikom, co zresztą wydawało się dość łatwe i odganiali wszystkich od miejsc, które sobie wybrali. Zapewne istnieją wejścia do każdego z tych budynków. Zadrżał na myśl o wchodzeniu gdziekolwiek i przycisnął dłoń do potłuczonego boku. Może powinien odejść stąd jak najszybciej, dziękując losowi, że jest cały i mniej więcej zdrowy? Lecz to był zbyt dobry teren, by zeń tak łatwo zrezygnować. Byle tylko znaleźć jakąś dziurę, zwinąć się i zasnąć. Musi rozejrzeć się jeszcze, zanim ostatecznie skapituluje. I poszukać coś lepszego niż kawał betonu. Myszkował tak długo, aż zrozumiał, że mimo ogólnego wrażenia bałaganu i ruiny, nigdzie nie leżało nic, co mogłoby zostać wykorzystane jako broń. Zupełnie jakby wielu innych przeczesało już ten teren przed nim i to z identycznym zamiarem. Zacisnął mocniej dłoń na odłamku gruzu i pokuśtykał dalej.
Nie minęło wiele czasu, a znów zapragnął uciec z tej rozpadającej się, przeżartej rdzą dżungli, lecz zgubił już drogę. Słońce świeciło niemal dokładnie nad jego głową, blask odbijał się od popękanych ulica Szedł wzdłuż nabrzeża szerokiego, suchego doku, pustego teraz i zapomnianego kanionu zaśmieconego strzępami ciszy; czuł się jak owad pełznący po krawędzi świata. Od odległych wież Manhattanu oddzielały go brudne nurty East River. Ból w boku dawał znać o sobie z każdym oddechem, a samotność, jak niemożliwy do zniesienia ciężar, przytłaczała go coraz bardziej.
Tuż nad wodą spoczywał rozebrany częściowo statek. Od chwili, gdy wyciągnięto go na brzeg, musiały upłynąć długie lata. Większość poszycia została zdarta niegdyś przez robotników stoczniowych i rdzewiejące wręgi sterczały teraz jak żebra martwego potwora morskiego. Praca nigdy nie została ukończona, tylna część statku była prawie nietknięta, zaś sama rufa i znajdujące się na niej nadbudówki były w idealnym stanie. Statek był kiedyś tankowcem i chociaż na poziomie gruntu nie otwierało się żadne wejście, to solidna gródź poprzeczna, która była ciągle na miejscu, dawała szansę wspięcia się na górę, ku drzwiom kabin. Ciekawe, czy ktoś już tego próbował? Może tak, może nie, ale na to pytanie nie można było odpowiedzieć stojąc na dole. Musiał odpocząć. Widok statku przypomniał mu dom. Musi spróbować. Kawał betonu mógł nastręczyć trochę kłopotu przy wspinaczce, lecz postanowił wziąć go ze sobą.
Przed drzwiami nadbudówki pozostał tylko wąski skrawek pokładu, szeroka na parę stóp ścieżka. Billy wciągnął się na nią i z „bronią” w ręce stanął przed pozbawionym drzwi wejściem.
— Jest tam kto? — zawołał niezbyt głośno. Okrągłe otwory, niegdysiejsze bulaje, rzucały do wnętrza snopy światła, jasne kręgi podkreślające panujący tu mrok. — Hej, tam! — zawołał raz jeszcze, ale odpowiedziała mu tylko cisza.
Powoli i ostrożnie zagłębił się w ciemności. Tym razem nic go nie uderzyło, nic się nie poruszało. Zamrugał nie przywykłymi do mroku oczami, usiłując rozpoznać skulony pod ścianą kształt, lecz była to tylko sterta śmieci. W rogu leżała następna, i musiał spojrzeć na nią dwukrotnie, zanim zorientował się, że to człowiek. Oparty o ścianę, z wyciągniętymi przed siebie nogami, wpatrywał się intensywnie w Billy’ego.
— Połóż to coś, no, to co trzymasz w dłoni — powiedział mężczyzna przyciszonym głosem, prawie szeptem. Wyciągnął długie ramię uzbrojone w kawał rury i postukał nią o pokład. Billy patrzył na niego z szeroko otwartymi oczami. Ból w boku dał znać o sobie. Upuścił kawał betonu.
— Bardzo mądrze — powiedział mężczyzna. — Bardzo mądrze. — Wstał energicznie, rozkładając się jak calówka. Był wysoki, chudy, z pajęczymi ramionami. Gdy wszedł w smugę światła słonecznego, Billy ujrzał opinającą ciasno kości policzkowe skórę i niemal bezwłosą głowę. Wargi podwijały się, ukazując długie, żółte zęby. Oczy miał okrągłe jak zdziwione dziecko i tak wodnisto niebieskie, że wydawały się przejrzyste. Nie było to puste spojrzenie. Przypominało okno wychodzące na nieskończoność. Wpatrywał się w chłopca bez słowa, kołysząc rurą i pokazując zęby w grymasie, który mógł być zarówno uśmiechem, jak i czymś zupełnie przeciwnym.
Billy zrobił krok ku drzwiom, ale koniec rury uniósł się i zatrzymał go.
— Czego tu chcesz? — spytał szeptem gospodarz.
— Niczego nie chcę. Już sobie…
— Czego chcesz?
— Szukałem kąta, by się położyć, zmęczony jestem. Nie szukam kłopotów.
— Jak masz na imię? — Oczy ani drgnęły, zupełnie jakby żyły innym życiem niż właściciel głosu.
— Billy… — Czemu odpowiedział tak szybko! Zagryzł wargi. Czemu podał prawdziwe imię?
— Masz coś do jedzenia, Billy?
Już miał skłamać, ale pomyślał przez chwilę. Sięgnął za pazuchę.
— Proszę, mam parę sucharów. Chce pan? Są trochę pokruszone.
Rura upadła na pokład i potoczyła się na bok. Wyciągając przed siebie obie ręce, mężczyzna podszedł do Billy’ego. — Rzucajcie chleb waszym głodnym. Wróci on bowiem do was po wielu dniach. Czy wiesz skąd są te słowa?
— Nie, nie wiem — powiedział niepewnie Billy, wysypując suchary w stulone dłonie.
— Nie oczekiwałem nawet, że będziesz wiedział — stwierdził mężczyzna tonem skargi. Usiadł w tym samym miejscu co przedtem, oparł się plecami o ścianę i zaczął miarowo przeżuwać pieczywo. — Jesteś poganinem, jak się domyślam, żółtym poganinem, chociaż to nie ma znaczenia. Wszyscy jesteśmy przez Niego stworzeni i ciebie to też dotyczy. Chcesz spać, śpij. Jest tu dość miejsca dla dwóch.
— Mogę sobie iść, pan był tu pierwszy.
— Boisz się mnie, co?
Billy odwrócił głowę. Nie mógł znieść tego niezmiennego spojrzenia.