Выбрать главу

— Anie powinieneś, nasz strach bowiem ma się ku końcowi. Wiesz, co to oznacza? Czy wiesz, co kryje się w cyfrach oznaczających ten rok?

Billy usiadł w milczeniu. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Mężczyzna dojadł okruszki, wytarł ręce w brudne spodnie i westchnął ciężko.

— Możesz nie wiedzieć. Idź spać, nie masz się czego bać. Nikt nie będzie cię niepokoił. W naszej wspólnocie mamy ścisłe reguły dotyczące własności i naruszania cudzego terenu. Zwykle tylko zupełnie niezorientowani obcy zjawiają się tutaj i próbują gdzieś wejść, chociaż, gdyby rozniosło się, że warto, to chętnych byłoby więcej. Lecz tutaj i tak nikt nie przyjdzie, wszyscy wiedzą, że nie mam niczego, czego można by pożądać. Możesz spać, tutaj jesteś bezpieczny.

Wydawało się, że zasnąć tutaj byłoby szaleństwem i to niezależnie od zmęczenia, przynajmniej jak długo ten dziwny mężczyzna nie odwróci wzroku. W końcu jednak Billy położył się pod ścianą, czujny, z otwartymi oczami i zamyślił się. Co robić dalej? Mężczyzna tymczasem mruczał coś do siebie i drapał się pod koszulą po żebrach. Do uszu Billy’ego dobiegło naraz piskliwe brzęczenie — klepnął dłonią trafiając komara. Po chwili drugi ugryzł go w nogę. Billy zaraz rozdrapał tworzącą się opuchliznę. Wyglądało, że statek aż roił się od komarów. Co zrobić? Spróbować odejść?

Z nagłym przerażeniem zdał sobie sprawę, że spał. Słońce chyliło się ku zachodowi, świecąc wprost w otwarte wejście. Usiadł niezdarnie i rozejrzał się. Kabina była pusta. Poobijany bok bolał nie do zniesienia. Z zewnątrz dobiegł znowu dźwięczący, metaliczny odgłos. Tak, to właśnie go obudziło. Tak cicho jak tylko mógł, wyszedł na zewnątrz i spojrzał w dół. Znany mu już mężczyzna wspinał się na pokład, a rura, z którą się najwidoczniej nie rozstawał, uderzała o gródź — to właśnie czyniło ten hałas. Billy cofnął się, gdy mężczyzna rzucił rurę przed siebie, a potem sam wciągnął się na pas stalowego pokładu.

— Punkty poboru wody są zamknięte — powiedział, stawiając starą puszkę po farbie, którą przyniósł ze sobą. — Ale znalazłem miejsce, gdzie jeszcze stoi woda z wczorajszego deszczu. Chcesz się napić?

Billy przytaknął, zdając sobie sprawę z tego, że gardło ma wysuszone na wiór. Ujął podaną mu puszkę. Była wypełniona w połowie czystą wodą, przez którą widać było zeschłe resztki zielonej farby. Woda była bardzo dobra.

— Wypij więcej. Ja wypiłem swoje, gdy napełniałem puszkę. Jak masz na imię? — spytał biorąc puszkę z powrotem .

Pułapka? Przecież powinien pamiętać, gdy wczoraj mu się przedstawiłem.

— Billy — nie odważył się podać innego.

— Do mnie możesz mówić Piotrze. Możesz zostać tu jak długo zechcesz. — Mężczyzna wszedł z puszką do środka i zdawał się zapomnieć o kawałku rury. Billy spojrzał na nią podejrzliwie. O co tu właściwie chodzi? — Zostawiłeś rurę — zawołał.

— Przynieś ją proszę. Nie powinienem o niej zapominać. Połóż ją — powiedział, gdy Billy wszedł do środka. — Jeśli pamiętam, to mam jeszcze gdzieś schowany drugi taki kawałek. Będziesz mógł brać go ze sobą, gdybyś wychodził na zewnątrz. Niektórzy z naszych sąsiadów bywają niebezpieczni.

— Strażnicy?

— Nie. Na nich nie warto zwracać większej uwagi. Ich praca to synekura, nie tęsknią za przeszkadzaniem nam bardziej niż my za nimi. Jak długo nie plączemy się na widoku, to możemy tu być. Od nich po prostu trzymaj się z daleka. Sam zobaczysz, że nie przyglądają się wszystkiemu zbyt dokładnie, po co mieliby szukać guza, skoro i tak im płacą. Sensowni ludzie. Cokolwiek warte było wyniesienia, zniknęło stąd już parę lat temu. Strażnicy zostali tylko dlatego, że nikt nigdy nie postanowił nic konkretnego o losach tego miejsca. Najłatwiej było po prostu o nim zapomnieć i tak też zrobiono. Ci ludzie są żywymi symbolami naszej kultury, jej rozkładu, tak jak to pustkowie kryje w sobie więcej znaczeń niż na to wygląda. Dlatego tu mieszkam. — Objął rękami kościste golenie, złożył się i oparł podbródek na kanciastych kolanach. — Czy wiesz ile wejść prowadzi na ten teren? — Billy zaprzeczył gestem głowy, usiłując zrozumieć o czym też Piotr mówi. — No to ci powiem. Jest ich osiem, z tego tylko jedno w użyciu, dla strażników. Pozostałe są zamknięte i zaplombowane, siedem pieczęci. Czy to nic ci nie mówi? Siedem pieczęci? Nie, widzę, że nie. Ale są jeszcze inne znaki, niektóre ukryte, niektóre jasno widoczne. A będzie ich jeszcze więcej. Niektóre istnieją już obok nas od stuleci, tak jak to wielkie miasto zepsucia zwane Babilonem, które nigdy nie było Rzymem, jak wielu fałszywie wierzyło. Czy wiesz, jak nazywa się tamto miasto? — Tam? Chodzi panu o Nowy Jork?

— Tak, ale to tylko jedno jego imię, inne bowiem, już od dawna jest używane i nikt przeciwko temu nie protestuje, to Babilon nad rzeką Hudson. Jak zatem rozumiesz, tu jest wszeteczeństwo i tu się ono lęgnie i wkrótce nastąpi Armageddon i stąd ja musiałem się pojawić. Czy uwierzysz, że kiedyś byłem księdzem?

— Tak, pewnie — powiedział Billy, ziewając i rozglądając się po kabinie.

— Kapłan Kościoła powinien mówić prawdę i ja to czyniłem, a oni wyrzucili mnie i teraz są zupełnie jak ci, którzy wabią antychrysta do swoich komnat. Kolegium kardynałów doradziło Ojcu Świętemu, by cofnął klątwę, którą niegdyś Kościół obłożył niszczenie życia nie narodzonego, i on rozważa to poważnie, a tymczasem wszystkich nas obowiązuje prawo Boże. Powiedział On, byśmy mnożyli się i nam tak wypada, i dał nam rozum, by leczyć choroby, a słabych czynić mocnymi, i oto, gdzie leży prawda. Już niedługo nadejdzie millenium, świat zaś zaludniony jest oczekującymi na Niego duszami. To jest prawdziwe millenium. Fałszywi prorocy twierdzili, że miał to być rok tysięczny, lecz teraz w tym jednym mieście więcej jest ludzi niż wówczas było na całym świecie. Teraz wybija godzina. Widzę, jak się zbliża, odczytuję znaki. Świat nie zniesie już więcej, rozpęknie się na części pod ciężarem mas ludzi, ale nim to nastąpi, aniołowie zadmą w siedem trąb, a stanie się to w Nowy Rok, pierwszy dzień nowego stulecia. A wówczas wszyscy zostaniemy osądzeni.

Gdy umilkł, w powietrzu rozlegało się tylko głośne brzęczenie komarów. Billy zabił jednego na nodze, wierzchem dłoni otarł kroplę krwi. Na jasno oświetlonych słońcem ramionach Piotra widać było blizny i pręgi starych ukąszeń.

— Nigdy nie widziałem naraz tyle komarów, co tutaj — powiedział Billy. — I to za dnia, a one zawsze gryzą wieczorem.

Wstał i zaczął krążyć po kabinie, szukając ucieczki od brzęczących owadów. Odkopywał na bok przesiąknięte brudem szmaty i gnijące kawałki drewna. Pośrodku tylnej grodzi zauważył, uchylone na parę cali, ciężkie, żelazne drzwi.

— Co tam jest?

Piotr nie słyszał lub udawał, że nie słyszy. Billy naparł na drzwi, lecz zardzewiałe zawiasy ani drgnęły.

— Nie wie pan, co tam jest? — tym razem spytał głośniej.

Piotr poruszył się i odwrócił.

— Nie, nigdy tam nie zaglądałem.

— To jest zamknięte od bardzo dawna, kto wie, co tam może leżeć. Nigdy nic nie wiadomo. Sprawdźmy, czy nie udałoby się otworzyć tych drzwi.

Naparli razem i używając kawałka rury jako dźwigni zdołali poruszyć drzwi o następne parę cali. Szpara była na tyle szeroka, by Billy mógł wślizgnąć się do środka. Ledwo to zrobił, jego stopa zahaczyła o coś leżącego na pokładzie.

— Niech pan na to spojrzy, mówiłem, że w takich zakątkach można znaleźć niejedno.

Był to ponad jard długi, stalowy łom, zapomniany widocznie lata temu przez jakiegoś robotnika, pordzewiały z wierzchu, jednak nie stracił nic na wartości.