— Odpowiedź jest prosta: nie mają dokąd pójść. Cały ten kraj jest jedną wielką farmą, jednym wielkim polem uprawnym i jedną wielką, wiecznie głodną gębą. Na południu jest tyle samo ludzi, co na północy, a odkąd zlikwidowano transport publiczny, każdy, kto usiłowałby przejść trasę pieszo, w promieniach słońca, zagłodziłby się na śmierć, zanim by dokądkolwiek dotarł. Ludzie nie ruszają się z miejsca, ponieważ państwo jest tak zorganizowane, by dbać o nich, gdziekolwiek się znajdują. Nie jadają dzięki temu dobrze, ale zawsze mają co do ust włożyć. Potrzeba dopiero wielkiej katastrofy, takiej jak posucha w kalifornijskich dolinach, by skłonić ludzi do migracji, czy też stepowienie, które, jak słyszałem, stało się obecnie plagą międzynarodową i przekroczyło granicę kanadyjską.
— No dobrze, ale są jeszcze inne kraje. Z całego świata wszyscy przejeżdżali do Ameryki, cnemu przynajmniej niektórzy nie wyjeżdżają?
— Cóż, jeśli sądzisz, że masz problemy, to powinnaś przyjrzeć się innym. Cała Anglia jest jednym wielkim miastem. Widziałem w telewizji jak ostatni torys padł zastrzelony, gdy usiłował bronić ostatniego leśnego rezerwatu ptactwa przed buldożerami. A może chcesz do Rosji? Albo do Chin? Ich granica jest od piętnastu lat w ogniu, co rozwiązuje do pewnego stopnia sprawę przeludnienia. Ale nie, jesteś w wieku poborowym, a oni wcielają nawet dziewczęta, więc pewnie byś nie chciała. No to może Dania. Tam żyje się wspaniale, przynajmniej jedzą regularnie, problem tylko w tym, by przedostać się przez betonowy mur, którym odgrodzili Jutlandię i plaże. Wartownicy strzelają bez ostrzyżenia do wszystkich, którym marzy się ta ziemia obiecana. A takich głodujących jest wielu. Nie, może nie mamy tu raju, ale przynajmniej daje się żyć. A teraz zajmę się akumulatorami. — A ja wciąż uważam, że to nie w porządku.
— A co jest w porządku? — uśmiechnął się Sol. — Daj spokój. Jesteś młoda, ładna, jadasz i pijesz regularnie. Czego chcieć więcej?
— Zaprawdę, niczego — Shirl odwzajemniła mu uśmiech. — Jestem tylko zła, że Andy tyle pracuje troszcząc się o obcych ludzi, których nic to nie obchodzi. Nawet nie wiedzą o tym.
— Na wdzięczność nie ma co liczyć. Na pensję, owszem. To jest praca.
Sol wytargał pozbawiony kół rower na środek pokoju, podłączył druty i wspiął się na siodełko. Shirl przysunęła krzesło do okna i rozłożyła na parapecie przybory do manicure. Za jej plecami zaczął narastać pełen trzasków jęk generatora. Zajęła się skórkami przy paznokciach. Dzień był całkiem ładny, słoneczny, ale nie upalny, zapowiadający pogodną jesień. Zmarszczyła brwi; owszem, były niejakie kłopoty z wodą, ale to minie. Spojrzała ponad dachami na wyrastające w dali wieżowce. W zamyśleniu ledwie słyszała nieustanny ryk miasta przeplatany pobliskimi krzykami dzieci.
Poza tym zamieszaniem z wodą wszystko było w porządku. Lecz pomimo to, pomimo świadomości, że nie ma się czym martwić, wciąż dręczył ją dziwny niepokój, jakieś niezrozumiałe napięcie, które nie chciało jej opuścić.
16
— Wszyscy mówią, że to najzimniejszy październik, jaki pamiętają. I jeszcze ten deszcz, nigdy nie ma go dość, by wypełnić zbiorniki, ale starcza go, by przemoknąć, a potem marznie się jeszcze bardziej. Czy tak nie jest?
Shirl przytaknęła. Nie słuchała całej tej przemowy, ale zwróciła uwagę na intonację głosu, która musiała oznaczać pytanie. Kolejka przesunęła się o parę kroków. Shirl w zdawkowy sposób postąpiła za swoją rozmówczynią — bezkształtnym tobołem grubych ubrań nakrytym podartym płaszczem przeciwdeszczowym i przewiązanym paskiem. Całość przypominała niewprawnie napchany worek. Sama nie wyglądam wiele lepiej, pomyślała Shirl naciągając wyżej koc, którym okryła się cała. włącznie z głową dla ochrony przed mżawką. Kolejka zmalała. Przed nią stało już tylko parę tuzinów ludzi. Wszystko to trwało niemiłosiernie długo, było już prawie ciemno. Zainstalowana na wierzchu wagonu-cysterny latarnia rzucała słaby blask na czarne boki zbiornika, światło rozpraszało się w kropelkach rzadkiego deszczu. Kolejka znów się przesunęła i stojąca z przodu kobieta postąpiła chybotliwie parę kroków, ciągnąc za sobą dziecko z twarzą okrytą szalem — pakunek równie bezkształtny jak matka. Spod tego szala dobywał się nieustanny pisk.
— Przestań — powiedziała kobieta i odwróciła się do Shirl. Miała nalaną twarz z wąskimi ustami, które wyglądały jak czarny otwór z przebłyskującymi gdzieniegdzie resztkami zębów. — Płacze, bo było u doktora. Myśli, że jest chore, ale to tylko kwash. — Podniosła do góry opuchłą, baloniastą dłoń dziecka. — Można to poznać po nabrzmieniu dłoni i czarnych pryszczach na kolanach. Musiałam siedzieć dwa tygodnie w klinice Bellevue, żeby zobaczyć się z doktorem, który powiedział mi to, co już sama wiedziałam. Ale to jedyny sposób, by dostać podpisaną kartkę na przydział masła orzechowego. Mój stary bardzo je lubi. Mieszkasz blisko mnie, prawda? Chyba już cię widywałam?
— Dwudziesta Szósta Ulica — powiedziała Shirl, zdejmując z kanistra nakrętkę i chowając ją do kieszeni. Miała dreszcze i była pewna, że się przeziębi.
— Zaraz wiedziałam, że to ty. Poczekaj chwilę, to pójdziemy razem. Robi się późno i niejeden gówniarz chętnie odebrałby ci wodę. Teraz to dobry towar. W moim domu mieszka Mrs Ramirez, kpiara, ale w porządku. Wiesz, jej rodzina mieszka tam od drugiej światowej. Ma teraz dwa wybite zęby i oko w takim stanie, że prawie nie widzi. Jakiś gówniarz dał jej pałą w łeb i zabrał wodę.
— Dobrze, poczekam na panią, to dobry pomysł — Shirl nagle poczuła się bardzo osamotniona.
— Kartki — powiedział policjant; wręczyła mu trzy kartki: jej, Andy’ego i Sola. Przyjrzał im się pod światło i oddał. — Sześć kwart — zawołał do mężczyzny przy zaworze.
— To nie w porządku — stwierdziła Shirl.
— Dziś ograniczono racje, moja pani, proszę się przesuwać, inni czekają.
Przytrzymała kanister, gdy pompowy wsunął do środka końcówkę węża i puścił wodę.
— Następny! — zawołał już po chwili.
Bulgoczący kanister był tragicznie lekki. Odsunęła się i stanęła obok policjanta, czekając na sąsiadkę. Pojawiła się po chwili, jedną ręką holując dziecko, a w drugiej niosła pięciogalonowy zbiornik, który wydawał się prawie pełen. Musiała mieć liczną rodzinę.
— Chodźmy — powiedziała, przytrzymując chwiejące się dziecko.
Gdy oddaliły się od bocznicy kolejowej przy Dwunastej Alei, zrobiło się jeszcze ciemniej. W okolicy wznosiły się głównie stare fabryki i magazyny, za których ślepymi murami kłębiły się tłumy mieszkańców. Chodniki były mokre i puste. Najbliższe latarnie uliczne były o całą przecznicę dalej.
— Mój mąż sklnie mnie od najgorszych, że przyszłam do domu tak późno — powiedziała kobieta, gdy skręciły za róg.
Tuż przed nimi na chodniku pojawiły się dwie ciemne postacie.
— I oto mamy wodę — powiedziała bliższa, a odległy blask latarni odbił się od trzymanego przez nią noża. — Nie, nie róbcie tego, proszę, nie! — zaczęła błagać kobieta, chowając zbiornik za siebie. Shirl przylgnęła do muru, gdy ujrzała, że obaj napastnicy podchodzą bliżej. Obaj byli nastolatkami, obaj dzierżyli w dłoniach noże.
— Woda! — rozkazał pierwszy, wymachując nożem w kierunku kobiety.
— A weź ją sobie — zaskrzeczała, po czym rozkołysała zbiornik i zanim chłopak zdążył uskoczyć, uderzyła go z całej siły w głowę. Upadł, gubiąc nóż.