— Wy wszyscy, którzy stoicie na chodnikach, przyłączcie się do nas. Chodźcie z nami, dodajcie swoje głosy do naszego protestu. My nie maszerujemy tylko w obronie swoich interesów, bronimy również was wszystkich. Jeśli jesteś jednym z seniorów tego miasta, to z pewnością poprzesz nas całym sercem, występujemy bowiem właśnie w twoim imieniu. Jeśli jesteś młodszy, to powinieneś wiedzieć, że maszerujemy w obronie twej matki i twego ojca, a nawet twoim, gdyż kiedyś będziesz jednym z nas…
Ludzie byli wypychani na trasę pochodu z ujścia Dwudziestej Czwartej Ulicy. Oglądali się, lecz ciśnienie tłumu kierowało ich naprzód. Geronci zwolnili, niemal stając. W oddali powietrze przeszywały policyjne gwizdki. Policjanci, idący przed manifestującymi, usiłowali powstrzymać tłum, lecz zostali połknięci przez ludzkie masy, gdy wąska Dwudziesta Czwarta Ulica. wyrzuciła z siebie gromadę biegnących postaci, które wpadły między maszerujących i zlały się z przednią strażą gerontów.
— Zatrzymajcie się! Zatrzymajcie się! — ryknął wzmocniony głos Reeversa. — Zakłócacie przebieg demonstracji, legalnej demonstracji…
Nowo przybyli przepchnęli się ku niemu i ciężko zbudowany mężczyzna ze śladami świeżej krwi na boku głowy sięgnął po wzmacniacz.
— Dawaj! — nakazał, a jego głos zmieszał się z głosem Reeversa i zginął w narastającym zgiełku.
Andy wiedział dokładnie, co się dzieje, ale nic nie mógł zrobić. Tłum rozdzielił go ze Stevem, który zniknął gdzieś w tłumie. Andy znalazł się mimowolnie w pobliżu załamującego się rzędu straganów.
— Dawaj to! — ryknął znów napastnik, wyrywając tubę z rąk Reeversa. Brutalnie potraktowany starzec krzyknął z bólu.
— Usiłują nas zagłodzić! — wzmocnione oskarżenie poniosło się ponad tłumem i blade twarze zwróciły się ku nowemu mówcy. — Magazyny opieki społecznej są pełne żywności, ale zamknęli je, bo nie chcą nam jej dać! Niech je otworzą i dadzą nam jeść! Sami je sobie otwórzmy!
Tłum zawył zgodnie i zafalował w kierunku Dwudziestej Czwartej Ulicy, tratując wielu spośród gerontów. Pobudzony rozgoryczonym głosem przypadkowy tłum zmieniał się z wolna w tłum zorganizowany, tłum zdolny do ślepego uderzenia, zdolny do wszystkiego, pragnący rozładować pasję. Jeśli nie powstrzyma się go teraz, zamieszki będą nieuniknione. Andy zdzielił pałką bliżej stojących, zmuszając ich do rozstąpienia się. Przedzierał się w kierunku mężczyzny z tubą, by go uciszyć. Grupa gerontów otoczyła kołem swego rannego przywódcę, który krzyczał coś i podtrzymywał swoją prawą rękę. Zwisała pod dziwnym kątem, zapewne złamana. Andy walczył, choć wiedział, że nie uda mu się tam dostać. Tłum napływał szybciej niż on był w stanie się przepychać.
— …trzymają całe to żarcie dla siebie i dla polityków. Czy ktoś widział kiedyś chudego glinę? Przejadają to, co nam się należy i nie obchodzi ich, że nam grozi głód! — kontynuował nowy przywódca.
Podburzony tłum mógł eksplodować lada chwila. Coraz więcej ludzi, głównie spośród gerontów, padło stratowanych. Andy otworzył torbę i wyciągnął bombę. Miała czasowy zapalnik, zwalniający ładunek z trzysekundowym opóźnieniem. Trzymając ją możliwie nisko, wyszarpnął zawleczkę i zamachnąwszy się szeroko rzucił szarawą puszkę w kierunku mężczyzny z megafonem. Granat zakreślił wysoki łuk w powietrzu, upadł tuż obok mówcy, lecz nie wybuchł.
— Bomby! — ryknął mężczyzna. — Gliny chcą nas zabić, by nie trzeba było nas żywić. Nie powstrzymają nas, ruszamy, dalej po żarcie! Bomby!
Andy zaklął i wydobył następny granat. Ten musiał zadziałać, pierwszy niewypał tylko pogorszył sytuację. Rozepchnął pałką najbliżej stojących, wyciągnął zawleczkę, policzył do dwóch i rzucił. Puszka eksplodowała z głuchym hukiem niemal nad głową mężczyzny ze wzmacniaczem. W ryk tłumu wdarł się rozdzierający, wzmocniony odgłos wymiotów. Tłum zafalował, jego jedność została złamana; teraz najważniejsze było wydostać się z chmury gazu. Oślepieni łzami, z wnętrznościami rozdzieranymi skurczami torsji, ludzie miotali się po ulicy. Z dna torby Andy wyszarpnął maskę przeciwgazową i wprawnymi ruchami zaczął nakładać ją na głowę. Hełm ześliznął mu się na lewe ramię i zwisał na pasku; on tymczasem, z kciukami skierowanymi do środka, nasuwał oporną gumę na twarz. Paski plątały się. Łapiąc oddech pochylił głowę i jednym szybkim ruchem umieścił maskę na właściwym miejscu. Prawą dłonią zacisnął jeszcze na chwilę otwór wydechowy i gwałtownie wypuścił powietrze z płuc — uciekło wydymając boki maski i usuwając jakiekolwiek ślady gazu. Gdy tylko to zrobił, wyprostował się i drugą ręką nałożył hełm.
Chociaż cała operacja trwała tylko kilka sekund, przebieg wydarzeń zmienił się dramatycznie. Ludzie uciekali we wszystkich kierunkach przed rozpełzającą się z wolna chmurą gazu. Ci, którzy pozostali, leżeli rozciągnięci na chodniku lub zgięci wpół poddawali się bezwolnie skurczom wymiotów. Gaz był skuteczny. Andy podbiegł do mężczyzny ze wzmacniaczem. Pełzał oślepiony po jezdni i umazany wymiocinami, lecz nie wypuszczał z rąk tuby, przeklinając pomiędzy jednym a drugim spazmem bólu. Andy chciał odebrać mu megafon, ale tamten zamachnął się, więc jedyne, co mu pozostało, to uderzyć pałką. Mężczyzn padł w brud ulicy i dopiero wtedy Andy odebrał mu tubę. Przed Andym było najtrudniejsze. Poskrobał paznokciem w mikrofon i chrobot rozległ się z siłą gromu, urządzenie działało. Walcząc z opornymi filtrami wziął głęboki oddech i zdarł maskę z twarzy.
— Tu policja — powiedział, a twarze przytomnych obróciły się w kierunku, z którego dochodził głos. — Już po wszystkim, idźcie do domów. Rozejdźcie się. Już po wszystkim. Jeśli rozejdziecie się w spokoju, nie będzie już więcej gazu.
Na słowo „gaz” pomruk tłumu zmienił ton, ludzie zaczęli ruszać się żywiej. Andy walczył z ogarniającymi go nudnościami.
— Policja panuje nad sytuacją i jest już po wszystkim… Zakrył mikrofon ręką, zgiął się wpół z bólu i zwymiotował.
18
Nowy Jork znalazł się na krawędzi katastrofy. Każdy z zamkniętych magazynów był zarzewiem konfliktu, wokół każdego gromadziły się głodne i przerażone tłumy szukające kogoś, kogo mogłyby uczynić winnym. Gniew rozniecał zamieszki przeradzające się w rabunek, najpierw żywności, potem wody, a w końcu wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość. Policja z trudem panowała nad sytuacją. Byle iskra mogła teraz gniewny protest zamienić w krwawy chaos.
Z początku zwykłe pałki i ołowiem obciążone pały oddziałów szturmowych wystarczyły, by kontrolować tłumy. Gdy one zawodziły, był jeszcze gaz. Napięcie jednak narastało. Ludzie przepędzeni z jednego miejsca, zaraz zbierali się w innym. Owszem, sikawki były skuteczne, ale ciężarówek z sikawkami było mało. Nie było wreszcie dość wody, by napełnić puste zbiorniki. Departament Zdrowia zakazał używania wody rzecznej — byłoby to jak rozpylanie trucizny. Ta niewielka ilość wody, która była dostępna, musiała zostać oszczędzona do innych celów. W mieście zaczęły wybuchać pożary. T tak ledwie było czym je gasić. Ulice były w wielu miejscach .zablokowane i wozy straży pożarnej musiały wyszukiwać objazdy i nadkładać drogi. Niektórych pożarów nie udało się opanować. Około południa całość sprzętu, którym dysponowało miasto, była w użyciu.
Pierwszy strzał padł kilka minut po dwunastej. Oddany został przez strażnika opieki społecznej do mężczyzny, który wybił szybę w oknie magazynu żywności przy Tompkins Square i zamierzał wejść do środka. Mężczyzna został zabity. Nie była to ostatnia ofiara. Strzały było słychać coraz częściej. Drut zablokował kilka szczególnie newralgicznych i kłopotliwych rejonów, ale drutu też była ograniczona ilość. Gdy się skończył, śmigłowce mogły już tylko krążyć ponad zatłoczonymi ulicami, warcząc bezradnie. Wykorzystano je później jako powietrzną służbę obserwacyjną wyszukującą miejsca, gdzie rezerwy były najpilniej potrzebne. Lecz był to bezsensowny wysiłek — rezerwy już nie istniały; wszyscy zostali wysłani do walki.