Z zewnątrz doszedł brzęk metalu, to ktoś poruszył kawałkami złomu wiszącymi na nagich wręgach statku. Każdy, kto próbował wspiąć się do kabiny, musiał odepchnąć je, ostrzegając przy tym głośno o swoim nadejściu. Od czasu odkrycia wody uważali pilnie na wszystkich obcych, którzy chcieliby zająć ich miejsce. Billy podniósł łom i podszedł do drzwi.
— Przygotowałem coś do jedzenia, Piotrze — powiedział wychylając się poza krawędź pokładu.
Z dołu patrzyła na niego dziwna twarz ze szczeciniastą brodą.
— Spadaj stąd! — wrzasnął.
Mężczyzna wymamrotał coś przez ściskany w zębach stary resor samochodowy i zawisnąwszy na jednej ręce, drugą sięgnął po broń.
— Bettyjo! — krzyknął chrapliwie i Billy aż podskoczył, gdy coś świsnęło mu koło ucha i uderzyło w metalową nadbudówkę.
Poniżej, pomiędzy wręgami, stała niska, przysadzista kobieta z imponującym blond kołtunem na głowie. Billy musiał uchylić się przed kawałkiem betonu, którym w niego cisnęła.
— Dalej, Donaldzie! — piszczała. — Właź do środka! Z drugiej strony statku zaczął wspinać się jeszcze jeden mężczyzna. Był dość brudny i zarośnięty. Billy od razu zrozumiał, na czym polegał ich plan. Mógł rozwalić łeb każdemu, kto próbowałby dostać się do środka po pasku pokładu przed drzwiami, ale tylko jednemu. Nie był w stanie strzec obu burt naraz. Atakując jednego, drugiego zostawiłby w spokoju i łatwo by było go zajść od tyłu.
— Piotrze! — krzyknął tak głośno, jak potrafił. — Piotrze!
Następny kawałek betonu wyrżnął w blachę. Podbiegł do skraju wąskiej ścieżki i rzucił łomem w stronę obdartusa. Ten uchylił się i łom uderzył w sterczący nad jego głową pręt. Hałas nasunął Billy’emu pewien pomysł. Wycofał się i zaczął uderzać żelazem o nadbudówkę, aż echo poszło po stoczni.
— Piotrze! — krzyknął raz jeszcze z rozpaczą i rzucił się ku drugiemu końcowi ścieżki, gdzie jeden z mężczyzn przerzucił już ramię nad krawędzią. Widząc Billy’ego wycofał się pospiesznie poza zasięg jego łomu i tylko krzywił się drwiąco z dołu.
Billy odwrócił się. Ten którego spostrzegł najpierw, był już niemal na pokładzie i właśnie podciągał się wyżej. Krzycząc, bardziej ze strachu niż ze złości, podbiegł do niego z łomem. Musnął głowę mężczyzny i uderzył go w ramię, wytrącając mu resor z ust. Ten krzyknął wściekle, ale nie spadł. Chciał zamierzyć się do drugiego uderzenia, gdy drugi z mężczyzn zaszedł go od tyłu i złapał tak mocno, że Billy nie tylko nie mógł się ruszyć, ale z trudem łapał oddech. Ten z przodu wypluwał tymczasem resztki połamanych zębów. Krew ciekła mu po brodzie, bełkocząc coś wspiął się na górę i zaczął okładać Billy’ego twardymi jak granit pięściami. Billy zachłysnął się z bólu, usiłował wyswobodzić się, ale nie miał oparcia dla nóg, a uchwyt nie zelżał ani na chwilę. Nie było ucieczki. Obaj mężczyźni wybuchnęli śmiechem i usiłując rozewrzeć jego zaciśnięte dłonie, zaczęli spychać go z pokładu. Jeszcze chwila, a spadłby na rozciągające się dwadzieścia stóp poniżej metalowe rumowisko. Wisiał na rękach, podczas gdy oni przydeptywali snu palce; lecz nagle odskoczyli. Dopiero teraz Billy zauważył, że Piotr wrócił i właśnie wspinał się na górę, grożąc obu mężczyznom kawałkiem rury. Mając chwilę spokoju Billy przedostał się na jedną z wręg i rozpoczął mozolną wędrówkę ku niewyobrażalnie odległej ziemi. Intruzi okupowali teraz statek i mieli wyraźną przewagę. Piotr ujął upuszczony przez obdartusa resor i przyłączył się do Billy’ego w drodze na dół. Billy był cały obolały i dopiero teraz zauważył, że dokuczliwy zgiełk, który słyszał od dłuższej chwili, był potokiem słów wykrzykiwanych przez kobietę.
— Zabijcie ich obu — darła się. — On mnie uderzył, przewrócił pnie! Zabijcie ich!
Ciskała kawałkami betonu, lecz była tak opanowana wściekłością, że żaden z nich nie dolatywał do celu. Gdy zeszli na dół, oddaliła się szybko rozkołysanym krokiem, długo jeszcze rzucając przez ramię przekleństwa i trzęsąc masą żółtych włosów. Obaj mężczyźni spoglądali na nich z góry, ale nic nie mówili. Oni z powodzeniem wykonali swoją robotę. Statek należał do nich.
— Odejdziemy — powiedział Piotr obejmując Billy’ego ramieniem i pomagając mu iść, na wszelki wypadek podpierając się jeszcze rurą. — Teras są mocni, mają statek i wodę. I są dość mądrzy, by dobrze strzec tych skarbów. Przynajmniej ta wiedźma, Bettyjo. Znam ją, to zła kobieta, która oddaje swe ciało tym dwóm, a oni robią wszystko, czego ona zażąda. Tak, to jest znak. Ona jest nierządnicą Babilonu, która przyszła, by pozbawić nas miejsca…
— Musimy dostać się tam z powrotem — wyjąkał Billy. — … w którym żyliśmy i pokazuje nam, że musimy udać się do jeszcze większej ladacznicy babilońskiej, tej za rzeką. Nie m a odwrotu.
Billy opadł na ziemię i ciężko łapiąc powietrze spróbował rozmasować trochę zmiażdżone palce. Piotr spokojnie spoglądał do tyłu, na statek, który był ich domem i majątkiem. Po górnym pokładzie skakały trzy małe postacie, ich radosne okrzyki dochodziły tu stłumione przez chłodny wiatr od zatoki. Billy zaczął się trząść.
— Chodź — powiedział łagodnie Piotr, pomagając mu wstać. — Nie mamy tu gdzie zostać, już tutaj nie mieszkamy. Wiem, gdzie możemy znaleźć schronienie na Manhattanie. Byłem tani już wiele razy.
— Nie chcę tam iść — stwierdził Billy, cofając się. Przypomniał sobie policję.
— Musimy. Tam będziemy bezpieczni.
Powoli poszedł za Piotrem. Czemu nie? Gliny musiały już dawno o nim zapomnieć. Może się udać, szczególnie, jeśli Piotr zna jakieś miejsce. Jeśli zostanie tutaj, to będzie musiał radzić sobie sam. Lęk przed samotnością był większy niż obawa przed policją. Wszystko będzie dobrze, jak długo będą trzymać się razem.
Byli w połowie Manhattan Bridge, gdy Billy zorientował się, że jedna z kieszeni jego okrycia została rozdarta w walce.
— Poczekaj! — zawołał do Piotra poruszony straszliwym przeczuciem. — Poczekaj! — Gorączkowo przeszukiwał ubranie. — Nie ma — powiedział w końcu, opierając się o barierkę. — Karty opieki społecznej. Musiały wypaść mi podczas walki. Chyba, że ty je masz?
— Nie, jak pamiętam, ty brałeś je wczoraj, gdy szedłeś po wodę. Ale to nieistotne.
— Nieistotne! — załkał Billy.
Byli sami na moście. Ciemnoszara woda harmonizowała z ołowianymi chmurami gnanymi przez lodowaty wiatr targający im ubrania. Bolesna, zimowa samotność. Było zbyt zimno, by tu zostać i Billy ruszył za Piotrem.
— Dokąd idziemy? — spytał, gdy zeszli już z mostu i skręcili w Division Street. W tłumie zdawało się trochę cieplej. Zawsze czuł się lepiej, gdy ludzie byli wokoło.
— Na parkingi. Wszędzie jest ich duże, szczególnie w pobliżu osiedli mieszkaniowych.
— Zgłupiałeś? Na parkingach jest fuli. Nigdy nie było inaczej .
— Nie o tej porze roku — odpowiedział Piotr, wskazując na pełen brudnego lodu rynsztok. — Na parkingach nigdy nie żyje się łatwo, a o tej porze roku jest szczególnie ciężko, zwykle za ciężko dla ludzi starszych i inwalidów.