Wypełnione samochodami ulice miasta Billy widział tylko w telewizji. Dla niego była to historia, pozbawiony wartości fakt, z którego nic nie wypływało. Parkingi natomiast znał dobrze. Istniały zawsze, jak daleko sięgnął pamięcią; stały, rozkładający się z wolna element krajobrazu. Gdy ruch zmniejszał się i samochody stawały się coraz rzadsze, setki rozsianych po mieście parkingów stały się nikomu niepotrzebne. Stopniowo wypełniały się porzuconymi wozami, niektórymi ściągniętymi przez policję, innymi dopchniętymi przez właścicieli. Każdy był teraz małą wioską, w każdym samochodzie mieszkali ludzie. Nie było to wygodne lokum, ale jeśli alternatywą była ulica… Zwykle nie można było znaleźć pustych wozów, pojawiały się dopiero zimą, gdy starsi i słabsi umierali.
Najpierw skierowali się na wielki parking za Seward Park Houses, lecz zostali przegnani stamtąd przez bandę nastolatków uzbrojonych w odłamki cegieł i noże domowej roboty. Idąc po Madison Street ujrzeli, że siatka ogradzająca mały parking obok La Guardia Hauser została już dawno obalona, a sam plac pełen jest pordzewiałych i pozbawionych kół wraków. Nie dostrzegli żadnych agresywnie zachowujących się wyrostków, w okolicy włóczyło się tylko kilka osób o pozbawionym nadziei spojrzeniu. Większość samochodów była zaopatrzona w kominy, ale tylko z jednego unosił się dym. Kluczyli pomiędzy wrakami zaglądając przez szyby do środka, wydrapując wzierniki w pobielonych przez mróz oknach. Napotykali białe twarze ludzi, którzy spoglądali na nich jak duchy, czasem tylko coś poruszyło się w środku. Szukali dalej wytrwale.
— To może się nadać — Billy wskazał w końcu na przysadzistego buicka-turbine, sedan z obręczami hamulcowymi do połowy zagrzebanymi w ziemi. Okna były z obu stron pokryte szronem. Spróbowali otworzyć drzwi, ze środka odpowiedziała im cisza…
— Zastanawiam się, gdzie tu jest wejście — powiedział Billy i wspiął się na górę. Ponad przednim siedzeniem zamontowany był otwierany dach, który poruszył się trochę, gdy Billy naparł. — Daj rurę to może być to — zawołał do Piotra.
Podważona pokrywa odsunęła się. Szare światło dnia wdarto się do środka, ukazując wytrzeszczone oczy i twarz starszego mężczyzny. W jednej ręce ściskał złowrogo wyglądającą pałkę, pręt owinięty węźlastym kablem, między który były wplecione ostre odłamki szkła. Mężczyzna był martwy.
— To musiał być naprawdę ktoś, jeśli zdołał zatrzymać taki samochód tylko dla siebie — rzekł Billy.
Owszem, mężczyzna był kimś — wielki i sztywny sprawił im wiele kłopotu, nim zdołali wyciągnąć go przez otwór. Nie potrzebowali brudnych szmat, w które był owinięty, wzięli jedynie jego karty opieki społecznej. Piotr odciągnął zwłoki na ulicę, .gdzie powinni je znaleźć śmieciarce, Billy tymczasem czekał w samochodzie, patrząc na zewnątrz i rozglądając się pilnie wokoło, z patką ściśniętą w garści, gotów użyć jej jako argumentu w rozmowie z każdym, kto miałby ochotę zająć ich nowy dom.
21
— Nie do wiary, postarali się — powiedziała Mrs Miles, czekając wraz z Shirl przy długim kontuarze i patrząc jak urzędnik podaje Shirl mały pakunek. — Masz kogoś chorego w rodzinie?
— A gdzie stare opakowanie, proszę pani? — spytał urzędnik ze skargą w głosie. — Wie pani, że bez zwrotu starego nie mogę pani niczego wydać. I trzy dolary.
— Przepraszam — Shirl wyjęła z torby zmiętą plastikową torbę i wręczyła mu ją wraz z pieniędzmi. Pomamrotał jeszcze coś pod nosem i odhaczył coś na jednej ze swoich licznych tablic.
— Następny — zawołał.
— Tak — powiedziała Shirl do Mrs Miles, która wpatrywała się w pakunek i powoli, ruszając ustami, odcyfrowywała nadruk. — Sol miał wypadek. To staruszek, który dzieli z nami mieszkanie, ma już ponad siedemdziesiątkę. Złamał biodro i nie może wstawać z łóżka, to dla niego.
— Płatki mięsne, brzmi przyjemnie — stwierdziła Mrs Miles, oddając Shirl paczkę i wodząc za nią oczami, aż nie zniknęła w torbie. — Jak je przyrządzasz?
— Różnie można, ale ja przygotowuję gęstą zupę z pokruszonymi sucharami. Sol nie może siedzieć, a zupę je się łatwiej.
— Ktoś taki jak on powinien być w szpitalu, szczególnie jeśli jest stary.
— Był w szpitalu, ale gdy tylko się dowiedzieli, że ma gdzie mieszkać, zaraz skontaktowali się z Andym, by zabrał go do domu. Nie mają miejsca i pozbywają się kogo tylko mogą. Bellewe jest pełne i musieli wynająć pomieszczenia w Peter Cooper Village, dostawiają łóżka gdzie się da, ale wciąż za mało. — Shirl zorientowała się nagle, że Mrs Miles była dzisiaj jakaś inna. Po chwili już wiedziała. Po raz pierwszy nie miała ze sobą chłopca. — A jak Tommy, pogorszyło mu się?
— Ani lepiej, ani gorzej. Kwash się nie zmienia i to nawet dobrze, bo dostaję dzięki temu dodatkowe racje — wskazała na wystający z torby plastikowy kubek z odrobiną masła orzechowego. — Tommy musi w taką pogodę zostać w domu, nie mam w co ubrać wszystkich dzieciaków, szczególnie że Winny chodzi teraz do szkoły. Bystra dziewczynka, pewnie skończy całe trzy klasy. Dawno nie widziałam cię w kolejce po wodę.
— Teraz chodzi Andy, ja muszę zostawać z Solem. — Masz szczęście, że jest u ciebie ktoś chory w domu. Możesz przychodzić tu po dodatkowe przydziały. Dla reszty będą tej zimy tylko suchary i woda. Bez dwóch zdań.
Szczęście? — pomyślała Shirl, zawiązując chustkę pod brodą i rozglądając się po mrocznym i obskurnym pokoju Sekcji Przydziałów Specjalnych Opieki Społecznej. Kontuar rozdzielał go na połowę, z rzędami niemal pustych półek po jednej stronie i kolejkami po drugiej. Byli tu chorzy ze ściągniętymi twarzami i trzęsącymi się rękami oraz ci, którzy potrzebowali specjalnej diety: diabetycy, inwalidzi, ofiary awitaminozy i liczne kobiety w ciąży. Czy wyglądali na szczęściarzy?
— Co robisz jutro na obiad? — spytała Mrs Miles, usiłując przez zarosłe brudem okno dojrzeć niebo na zewnątrz.
— Nie wiem, pewnie to samo co zwykle. Czemu pytasz?
— Chyba będzie padał śnieg. Możemy mieć białe Święto Dziękczynienia, tak jak zdarzało się to, gdy byłam małą dziewczynką. Ja podam rybę, długo na nią oszczędzałam. Jutro jest wtorek, dwudziesty piąty listopada. Nie pamiętałaś?
Shirl potrząsnęła przecząco głową.
— Nie, odkąd Sol zachorował wszystko wywróciło się do góry nogami.
Ruszyły w drogę powrotną nisko opuszczając głowy, by uchronić twarze przed uderzeniami wiatru. Gdy skręciły za róg Dziewiątej Alei Shirl wpadła na kogoś idącego z przeciwka.
— Przepraszam — powiedziała Shtrl. — Nie widziałam .
— Ślepa jesteś — warknęła postać kobiecym głosem. — Jak można włazić na ludzi… — spojrzała na Shirl i nagle jej oczy rozszerzyły się. — To ty!
— Powiedziałam, że przepraszam, Mrs Haggerty. To było niechcący — chciała iść dalej, ale kobieta stanęła jej na drodze.
— Wiedziałam, że cię znajdę — powiedziała triumfalnie Mrs Haggerty. — Zamierzam podać cię do sądu. Ukradłaś wszystkie pieniądze mojego brata i nic dla mnie nie zostało, zupełnie nic. I jeszcze przysłali mi do zapłacenia rachunki za wodę i za wszystko. Są tak wysokie, że musiałam sprzedać wszystkie meble, a jeszcze łażą za mną, że to za mało. Ty je zapłacisz!
Shirl przypomniała sobie, ile razy Andy brał prysznic i coś z tej myśli musiało odbić się na jej twarzy, gdyż krzyk Mary Haggerty urósł do przenikliwego pisku.
— Nie śmiej się ze mnie! Jestem uczciwą kobietą! Szmata taka jak ty, nie powinna stać sobie, ot tak, w miejscu publicznym i śmiać się ze mnie! Cały świat wie, kim jesteś, ty…