— Stójcie! — krzyczał Andy. — Przestańcie! — Był jednak bez szans, zupełnie jak w upiornym śnie. Z okna wynurzył się młody chłopak, Chińczyk w pocerowanej koszuli i niemal nastąpił Andy’emu na stopę. Do piersi przyciskał białe pudło ze sojowymi zrazami. Andy zdołał jedynie wyciągnąć ręce. Chłopak zerknął na niego bez słowa, obejrzał się i złożył niemal we dwoje, by ukryć łup przed nacierającą ciżbą. Całym szczupłym ciałem przylgnął do muru. Usiłował wydostać się ze ścisku. Po chwili było widać tylko jego stopy drgające, jakby walczył z narastającą falą; na żylastych nogach miał sandały zrobione ze starej opony samochodowej. Zniknął Andy’emu z oczu i ten zaraz o nim zapomniał. Wskoczył na wystawę i zajął miejsce obok innego policjanta, który zdołał już nieco powstrzymać szturmujących, przejeżdżając pałką po wyciągniętych ramionach. Andy zręcznie ogłuszył rabusia, usiłującego przemknąć pomiędzy nimi. Nieprzytomne ciało wypchnął na zewnątrz, a rozsypane towary odrzucił w głąb sklepu. W okolicy zaczęły zawodzić syreny i ponad morzem ludzkich głów uniosła się biała mgiełka. Sikawki przedzierały się przez tłum.
2
Billy Chung zdołał wepchnąć plastikowy pojemnik ze sojowymi kotletami pod koszulę na tyle dobrze, że gdy się przygarbił nie było nic prawie widać. Przez chwilę miał jeszcze swobodę ruchów, potem ścisk stał się zbyt duży. Odpychając się od nacierającego lasu nóg, poszukał schronienia pod ścianą. Twarz przytulił do rozgrzanych cegieł; nie próbował się nawet poruszyć, aż cios kolanem w głowę pozbawił go przytomności. Następną rzeczą, jaką zapamiętał, był strumień zimnej wody spływający mu po plecach. Sikawki rozpraszały tłum. Ta, która wycelowała w niego, przykleiła go na chwilę do ściany, po czym przesunęła się dalej. Pozbierał się roztrzęsiony i rozejrzał wokoło, ale najwyraźniej nikt nie zauważył zdobyczy ściskanej kurczowo za pazuchą. Ludzie rozbiegali się, niektórzy pokrwawieni, niektórzy posiniaczeni, wszyscy mokrzy. Przemykali obok ciężko sunących ciężarówek z sikawkami na dachach. Wraz z innymi Billy ruszył na Irving Place, gdzie było trochę mniej ludzi. Rozpaczliwie rozglądał się w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłby znaleźć odrobinę samotności, czyli tego, o co w tym mieście było najtrudniej. Zamieszki skończyły się i w każdej chwili ktoś może go zauważyć i zainteresować się, co to takiego wypycha mu koszulę, i zechcieć mu to odebrać: Nie był na swoim terenie, w tej dzielnicy w ogóle nie było Chińczyków, zaraz go zauważą, zaraz się nim zainteresują… Podbiegł trochę, lecz zaczął dyszeć ciężko i zwolnił do szybkiego marszu. Musi coś znaleźć. O tam. Wykopy pod ścianą jednego z budynków. Proszę. Głęboka dziura aż do fundamentów, na dnie rury i kałuża błotnistej wody. Usiadł na poszarpanej krawędzi betonowego chodnika i rzucił jeszcze spojrzenie wokoło. Nikt nie patrzył na niego, chociaż w pobliżu było wielu ludzi wychodzących z budynków lub siedzących na stopniach. Wszyscy przyglądali się raczej przemoczonym i zszarganym resztkom tłumu, które powoli przepływały ulicę. Z tupotem nadbiegł jezdnią mężczyzna trzymający pod ramieniem wielką paczkę. Wymachiwał zaciśniętą pięścią, lecz i tak ktoś stanął mu na drodze i mężczyzna upadł z krzykiem. Najbliżej stojący rzucili się, by pozbierać rozsypane suchary. Billy uśmiechnął się; miał pewność, że w tej chwili nikt nie zwraca na niego uwagi. Skoczył, zapadając się po kostki w błoto na dnie. Wykop zrobiono w celu odsłonięcia grubej na stopę, skorodowanej żelaznej rury. W ścianie była płytka nisza, do której zdołał się wcisnąć. Nie była to najlepsza kryjówka, lecz z góry można było dostrzec tylko jego stopy. Położył się na boku na chłodnej ziemi i rozdarł pudełko.
— Patrzcie, patrzcie — powtarzał w kółko sam do siebie. Roześmiał się zdając sobie sprawę, że zaczyna się ślinić i gadać od rzeczy. Sojowe zrazy, całe opakowanie, każdy płaski i brązowy, i wielki jak jego dłoń. Wbił zęby w jeden kawałek, odgryzł potężny kęs i połknął łapczywie, następne upychał palcami w ustach tak długo, aż ledwo mógł przełykać. Przeżuwał wspaniałe, miękkie kotlety zastanawiając się ile czasu minęło od chwili, gdy ostatnio jadł coś równie dobrego.
Zjadł trzy kotlety z fasoli sojowej i soczewicy, pomiędzy kęsami ostrożnie wysuwając głowę z ukrycia. Odgarniał z oczu mizerne, czarne włosy i spoglądał w górę. Nikt go nie obserwował. Wyjął następny kotlet, lecz tym razem jadł już powoli. Skapitulował dopiero wtedy, gdy rozciągnięty do granic możliwości żołądek zaprotestował przeciwko czemuś tak niezwykłemu jak bycie pełnym. Zlizując z palców ostatnie okruchy, obmyślał plan pozbycia się reszty i zaczął wyrzucać sobie, że zjadł aż tak wiele. Naprawdę potrzebował gotówki, a kotlety mogły mu jej dostarczyć. Ostatecznie głód równie dobrze można zaspokoić sucharami z wodorostów. Do diabła. Pudełko za bardzo rzucało się w oczy, by iść z nim ulicą, nie dawało się też całkowicie ukryć pod koszulą. Trzeba będzie kotlety w coś owinąć. Może w chustkę do nosa. Wyciągnął z kieszeni brudny, pomięty kawał szmaty — pozostałość po starym prześcieradle i opakował pozostałe zrazy. Rogi chustki związał tak, by nic nie wypadło ze środka. Zawiniątko wetknął za pasek szortów. Wybrzuszenie nie zwracało uwagi, chociaż nieprzyjemnie uciskało pełny brzuch. Można było iść.
— Co ty tam robisz na dole, chłopcze? — spytała go siedząca na pobliskich schodach rozczochrana, niechlujna kobieta, gdy wytknął głowę z dziury.
— Wysadzam to w powietrze! — krzyknął i ścigany jej upiornym śmiechem uciekł za róg. Chłopcze! Miał siedemnaście lat i może nie był zbyt wysoki, lecz nie był już chłopcem. Głupia krowa.
Aż do Park Avenue starał się iść szybko; wolał uniknąć spotkania z miejscowymi gangami. Potem zwolnił i ruszył w kierunku Madison Square i znajdującego się tam pchlego targu. Było to miejsce zatłoczone, gorące, zgiełkliwe chórem wielu jazgoczących nieustannie głosów i wypełnione odorem zestarzałego brudu, kurzu i spoconych ciał. Powolny maelstrom przechodzących, zatrzymujących się ludzi. Ten czy ów oglądał wyłożone na straganach stare garnitury, suknie, wyszczerbioną porcelanę, bezużyteczne ozdóbki. Ktoś kłócił się o cenę małej tilapii z rozwartym pyszczkiem i martwo spoglądającymi okrągłymi oczami. Straganiarze zachwalali swoje tandetne towary, a ludzie przepływali obok, dbając jednak o to, by ustępować z drogi dwóm policjantom, którzy szli jeden obok drugiego i niczego nie omijali spojrzeniem, lecz trzymali się glównie ścieżki, która przecinała plac. Ścieżka prowadziła do starego, w zamiarze tymczasowo ustawionego miasteczka namiotowego — piramid szarego, połatanego płótna o jednoznacznie wojskowym rodowodzie.
Policja trzymała się z dala od wąskich ścieżynek wijących się przez dżunglę wózków, straganów i różnych szop, które tłoczyły na całej powierzchni targu. Tutaj można było kupić i sprzedać wszystko. Bill przestąpił nad ślepym żebrakiem, rozciągniętym między betonową ławą a rozklekotanym straganem sprzedawcy wodorostów, i skierował się w głąb targowiska. Patrzył nie na towary, ale na tych, którzy je sprzedawali i w końcu zatrzymał się przed wózkiem załadowanym najróżniejszymi plastikowymi pojemnikami, talerzami, kubkami i miskami, których niegdyś jaskrawe kolory spłowiały do szarości.
— Łapy precz! — właściciel stuknął kijem o bok wózka i Billy wycofał szybko palce.