— Upraszczasz to Sol, ale czy nie sądzisz, że jest już za późno, by mówić dzisiaj o tym, co ludzie powinni byli zrobić sto lat temu?
— Nie sto, tylko czterdzieści, ale i tak, kto by liczył.
— A co możemy zrobić dzisiaj? Czy to nie o tym trzeba gam myśleć?
— O tym to już ty pomyśl, kochana. Mnie krew zalewa, gdy próbuję. Biegnij do przodu, jak tylko szybko możesz, by pozostać w miejscu i krzyżuj palce. To jedyne co można dziś zrobić. Może ja żyję przeszłością, ale jeśli tak, to mam po temu swoje powody. Wszystko wyglądało wtedy o wiele lepiej, kłopoty były daleko i myślało się, do diabła z nimi. Była kiedyś Francja, wielki, nowoczesny kraj, kolebka kultury, gotowa, by poprowadzić świat w świetlaną przyszłość. Tyle tylko, że ich prawo czyniło kontrolę urodzeń nielegalną i nawet rozmowa o antykoncepcji, jeśli brał w niej udział lekarz, mogła zostać uznana za zbrodnię. Postęp! Wszystko było od dawna widać jak na dłoni, trzeba było tylko chcieć to zauważyć. Konserwatyści powtarzali nam ciągle, byśmy zmienili nasz sposób życia albo wkrótce już zostaniemy bez surowców. I te wyczerpały się. Jest już zatem prawie za późno, ale coś jeszcze ciągle można zrobić. Kobiety w każdym kraju na świecie błagały o informacje, jak zapanować nad liczbą potomstwa, tak by mogły ograniczać rozmiary swoich rodzin do czegoś sensownego. Ale wszystko, co otrzymywały, to masa czczego gadulstwa i cholernie mało działania. Nawet gdyby w każdym z tych krajów było pięć tysięcy ośrodków planowania rodziny, to wciąż nie byłoby dość. Dzieci, miłość, seks to prawdopodobnie najbardziej emocjonalnie traktowane i osobiste sprawy znane rodzajowi ludzkiemu. A zatem otwarte dyskusje były prawie niemożliwe. A powinno ich być jak najwięcej, powinno przeznaczać się tony pieniędzy na badania nad płodnością, powinien istnieć ruch planowania rodziny obejmujący cały świat. Potrzeba programów edukacyjnych jasno wykładających konieczność kontroli rozmiarów populacji, a przede wszystkim, potrzeba wolnego prawa gwarantującego możliwość wygłaszania takich opinii. Ale tego nie było nigdy i teraz mamy rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty dziewiąty, koniec stulecia. Też mi stulecie! Cóż, za parę tygodni nadejdzie następny wiek i może będzie to naprawdę nowe stulecie dla bezwładnej, zdechłej rasy ludzkiej. Ja w to wątpię, lecz wcale się tym nie martwię. Mnie już tu nie będzie i nie będę tego oglądał.
— Nie powinieneś tak mówić, Sol.
— Czemu nie? Na moją chorobę nie ma lekarstwa. To po prostu wiek.
Znów się rozkaszlał i tym razem trwało to dłużej, potem leżał wyczerpany atakiem. Shirl podeszła poprawić koce i przypadkiem dotknęła jego dłoni.
— Jesteś rozgrzany, wręcz gorący! — była zdumiona i przerażona. — Masz gorączkę?
— Gorączkę? — lecz kaszel nie pozwolił mu mówić dalej. Gdy znów się odezwał, jego głos był cichy. — No i popatrz, kochana, jaki ze mnie wygodnicki. Leżę sobie rozwalony na łóżku, zakuty w gips, nie mogę się poruszyć i jest tutaj tak zimno, że piekło dawno by zamarzło. Powinienem dostać przynajmniej odleżyn, ale są szanse na coś lepszego. Wszystko wskazuje na to, że mam zapalenie płuc.
— Nie!
— Tak. Nie trzeba się bać spojrzeć prawdzie w oczy. Jeśli mam to zapalenie, to je mam. A teraz bądź grzeczną dziewczynką i zjedz zupkę. Ja nie jestem głodny, zdrzemnę się trochę. — Zamknął oczy i poprawił głowę na poduszce.
Było już po siódmej wieczorem, gdy Andy wrócił do domu. Shirl poznała jego kroki na korytarzu i powitała go przykładając palec do warg, potem poprowadziła cicho do drugiego pokoju, po drodze wskazując na wciąż śpiącego i z wysiłkiem oddychającego Sola.
— Jak on się czuje? — spytał Andy rozpinając przemoczone palto. — Co za noc, deszcz i śnieg, i wszystko.
— Ma gorączkę — powiedziała Shirl splatając palce.
— Mówi, że to zapalenie płuc. Czy to możliwe? Co możemy zrobić?
Andy zamarł z dłońmi jeszcze w rękawach.
— Bardzo jest rozgrzany? Kaszlał?
Shirl przytaknęła.
Andy otworzył drzwi i wsłuchał się w oddech Sola. Gdy je zamknął, nałożył z powrotem płaszcz.
— Ostrzegali mnie przed tym w szpitalu. Starzy ludzie są na to szczególnie podatni, gdy zdarzy im się leżeć długo w łóżku. Dali mi trochę antybiotyków, podasz mu je, a ja tymczasem zajrzę do Bellewe i dowiem się, czy nie mogliby go znów przyjąć. Może przynajmniej dadzą mi więcej proszków. Powinien leżeć pod namiotem tlenowym.
Sol z trudnością dobudził się na tyle, by przełknąć tabletki. Skórę miał rozpaloną. Shirl, która podtrzymywała mu głowę, wydało się, że parzy. Gdy godzinę później wrócił Andy, Sol znów spał. Twarz Andy’ego była bez wyrazu, trudna do przeniknięcia. Tak właśnie, według Shirl, powinna wyglądać twarz zawodowego policjanta. Teraz mogło to znaczyć tylko jedno.
— Nie mają już antybiotyków — wyszeptał. — Epidemia grypy . To samo jest z namiotami tlenowymi i łóżkami. Wszystko zajęte. Nie widziałem nawet żadnego lekarza, znalazłem tylko jakąś dziewczynę w recepcji.
— Oni nie mogą tego zrobić. On jest bardzo chory, to jak morderstwo.
— Gdybyś zajrzała to Bellewe, to znalazłabyś tam połowę miasta: Jest masa chorych, tłoczą się nawet na ulicy przed szpitalem Nie ma już lekarstw. Mam nadzieję, że chociaż dzieci coś dostają. Wszyscy inni muszą po prostu liczyć na szczęście.
— Szczęście! — wtuliła się w jego wilgotny płaszcz i rozpłakała bezradnie. — Ale on nie ma żadnej szansy. To morderstwo! On jest za stary, by mógł zostać sam. Potrzebuje pomocy, nie można go zostawić, by umarł.
— Jeszcze my jesteśmy — objął ją. — Możemy się nim opiekować. Mam jeszcze cztery tabletki. Zrobimy co tylko w naszej mocy. A teraz chodź i połóż się. Jeśli nie zaczniesz dbać o siebie, to też zachorujesz.
22
— Nie Rusch, to niemożliwe. Nie da się zrobić. Powinieneś uświadomić to sobie, zanim mnie zapytałeś — porucznik Grassioli przyciskał kciukiem powiekę, która mimo to nie chciała się uspokoić.