— Przepraszam, poruczniku — powiedział Andy. — Ale nie proszę dla siebie. To sprawa rodzinna. Jestem już na służbie od dziewięciu godzin, będę brał podwójne godziny przez resztę tygodnia…
— Funkcjonariusz policji jest na służbie dwadzieścia cztery godziny na dobę.
— Wiem o tym, sir — Andy starał się zachować zimną krew. — Nie próbuję się wykręcić.
— Nie. Tyle na ten temat.
— A zatem proszę dać mi przynajmniej pół godziny. Chcę tylko skoczyć do domu, potem zamelduję się z powrotem. Mogę pracować aż do rana. Tak czy inaczej, po północy zabraknie panu ludzi, a jeśli zostanę, będę w stanie skończyć te meldunki, których Centre Street domaga się od tygodnia.
To oznaczało całą dobę pracy bez odpoczynku, ale to był jedyny sposób, by skłonić Grassy’ego do jakiegokolwiek ludzkiego gestu. Porucznik nie miał prawa nakazać mu pracować aż tyle, poza sytuacją oficjalnie wyjątkową, lecz mógł przyjąć ofiarowaną pomoc. Większość składu detektywów znów była wyłączona w związku z zamieszkami, a zatem rutynowa praca leżała odłogiem. Kwatera Główna przy Centre Street nie uważała tego za istotne usprawiedliwienie.
— Nigdy nie żądam od nikogo dodatkowych służb — powiedział Grassioli łapiąc przynętę. — Ale uznaję fair play, coś za coś. Możesz wyjść teraz na pół godziny, ale nie więcej, rozumiesz? Gdy wrócisz, zabierzesz się za to wszystko. Jeśli chcesz zostać po godzinach, to twoja sprawa.
— Tak, sir — powiedział Andy. — Moja sprawa. Będę tu jeszcze siedział, gdy słońce wzejdzie.
Deszcz, który padał przez ostatnie trzy dni, przeszedł w śnieg. Duże płatki szybowały cicho w kręgach światła latarń Dwudziestej Trzeciej Ulicy. Było mało przechodniów, ale u podstaw filarów estakady wciąż kuliły się ciemne postacie. Większość mieszkańców ulicy poszukała sobie schronienia i chociaż nie rzucali się w oczy, było ich przerażająco dużo — wraz z innymi cisnęli się teraz w przepełnionych do ostateczności budynkach. Każda ściana skrywała setki ludzi, którzy pojawiali się tylko czasem jako mroczne zarysy postaci w drzwiach lub cienie na oknach. Andy pochylił głowę, by osłonić twarz przed śniegiem i ruszył szybciej. Niepokój gnał go do przodu, aż zdyszany musiał zwolnić.
Shirl chciała, by został do rana;, lecz nie miał wyboru. Stan zdrowia Sola nie poprawiał się, chociaż przez ostatnie trzy dni również się nie pogorszył. Andy chciałby zostać z nim, pomóc Shirl, ale był bezsilny. Służba to służba, nawet jeśli Shirl tego nie rozumiała i powodowane tym sprzeczki nie ustawały. Ostatnio kłócili się szeptem, tak by Sol nie słyszał. Miał nadzieję wrócić wcześniej, rozruchy pokrzyżowały mu plany. Teraz mógł przynajmniej zajrzeć tam, porozmawiać z obojgiem, zobaczyć, czy nie mógłby w czymś być pomocny. Widział, że Shirl nie było łatwo — zostawała sama ze staruszkiem, ale co mógł poradzić?
Zza wszystkich drzwi w korytarzu dochodziła muzyka i śmiech z telewizorów, lecz ich mieszkanie było ciche. Poczuł nagłe, zimne ukłucie niepokoju. Przekręcił klucz w zamku i cicho otworzył drzwi. W pokoju było ciemno. — Shirl? — wyszeptał. — Sol?
Nikt mu nie odpowiedział. W panującej tu ciszy było coś dziwnego — brakowało chrapliwego oddechu Sola. Oświetlił latarką łóżko, odnajdując nieruchomą, bladą twarz. Wyglądał, jakby spał, może i spał przedtem, ale Andy wiedział, zanim jeszcze dotknął palcami jego skóry, że będzie ona zimna i że Sol nie żyje.
O Boże, pomyślał. Ona była tu z nim sama, w ciemności, gdy umierał.
Nagle zdał sobie sprawę z dochodzącego zza przepierzenia niemal niesłyszalnego, żałosnego łkania.
23
— Nie chcę o tym więcej słyszeć! — krzyknął Billy, lecz Piotr jakby go nie usłyszał, leżał obok i nie zwracając na nic uwagi mówił dalej:
— … i ujrzałem nowe niebo i nową ziemię, albowiem pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęły, i morza już nie ma. Tak jest napisane w objawieniu, to jest prawda, trzeba tylko jej wysłuchać. Dla nas to objawienie, wizja jutra…
— ZAMKNIJ SIĘ!
Lecz nie odniosło to żadnego skutku. Monotonny głos ciągnął dalej swoje na tle wycia wiatru szarpiącego starymi wrakami i wciskającego się w każdą dziurę i szparę. Billy naciągnął na głowę róg brudnego okrycia, ale osiągnął tylko tyle, że nie miał czym oddychać. Zsunął koc i zapatrzył się w szarą ciemność kabiny. Próbował ignorować Piotra. . Po usunięciu siedzeń samochód stał się nawet dość obszerny. Sypiali obok siebie na podłodze, ogrzewając się kocem z podartej azbestowej przegrody ogniowej i pokruszonymi okryciami zdartymi z siedzeń; to co je wypychało było teraz ich posłaniem. Nagle zaleciało jodyną i dymem, gdy wiatr zapędził się do rury wydechowej używanej jako komin i zamieszał spoczywające w bagażniku popioły. Bagażnik świetnie nadawał się na palenisko, niemniej ostatni kawałek węgla morskiego spalili już tydzień temu.
Zasnął, lecz nie miał pojęcia jak długo spał, gdy znów obudził go jednostajny głos Piotra. Był już pewien, że Piotr oszalał, mówił ciągle do siebie. Billy’ego dusiła ciasnota tego brudnego, śmierdzącego pomieszczenia, potoki wwiercających się w uszy słów były nie do zniesienia. Podniósł się na kolana i odkręcił o cal tylne okno, przysunął usta do szczeliny i zaczerpnął głęboko świeżego, chłodnego powietrza. Coś mokrego spadło mu na wargi. Pochylił głowę i wyjrzał. W polu widzenia przepływały białe płatki śniegu.
— Wychodzę — powiedział zamykając okno, lecz Piotr nie zareagował. — Wychodzę. Tu śmierdzi. — Wziął ponczo zrobione z tapicerki przedniego siedzenia buicka, nałożył je przez głowę i owinął się fałdami. Otworzył tylne drzwi; do środka wpłynął leniwy tuman śniegu. — To miejsce śmierdzi, ty śmierdzisz, a w ogóle to chyba zwariowałeś. — Billy wygramolił się na zewnątrz i zatrzasnął drzwi.
Śnieg padając na ziemię, topniał, lecz na karoseriach z wolna gromadziły się białe poduchy. Zaczerpnął z dachu wozu pełną garść i włożył ją do ust. Nic nie poruszało się w ciemności i noc, prócz cichego szmeru padających płatków, była cicha. Klucząc pomiędzy wrakami wszedł na Canal Street i skręcił na zachód, idąc wzdłuż Hudsonu. Ulice były dziwnie puste, musiało być bardzo późno, minęła go tylko przypadkowa riksza; skrzypienie i szum opon słyszalne były bardzo długo. Potem pojawił się jeszcze konwój platform. Stanął tyłem do jezdni i za patrzył się w okno Bowery, gdy przejeżdżały obok ze strażnikami idącymi po obu stronach. Ci, którzy je ciągnęli, zgięci byli wpół z wysiłku. To musi być coś cennego, pomyślał Billy, pewnie żywność. Pusty żołądek skurczył się boleśnie na samo wspomnienie jedzenia i Billy rozmasował go dłonią. Nie jadł nic od dwóch dni. Było coraz więcej śniegu; przechodząc obok żelaznego ogrodzenia zebrał go dość, by ulepić kulę, którą wepchnął do ust. Doszedłszy do Elizebeth Street zerknął na zegar na frontonie budynku Chinese Community Center. Wskazówki były ledwo widoczne, lecz dostrzegł, że minęła dopiero trzecia. To znaczyło, że ma jeszcze do dyspozycji przynajmniej trzy, cztery godziny, ciemności, dość czasu, by pójść i wrócić.
Jak długo szedł, było mu w miarę ciepło, mimo że topniejący na ubraniu śnieg przesiąkał powoli coraz głębiej. Lecz do Dwudziestej Trzeciej Ulicy było daleko, a on był bardzo zmęczony; nie jadł wiele przez ostatnie parę tygodni. Dwukrotnie przystawał, by odpocząć, lecz chłód szybko zmuszał go do marszu i nim mijało kilka minut, zrywał się znów na nogi. Im dalej zapuszczał się na północ, tym bardziej się bał.