— Więc mówisz poważnie?
— Oczywiście, to nie jest temat do żartów. Prawdziwa wycieczka na wieś. Mówiłem ci, gdzie byłem w zeszłym tygodniu. Razem ze strażą popłynęliśmy barką w górę rzeki do Croton-on-Hudson, tam napełniają zbiorniki samochodów. To trwa jakieś dwie, trzy godziny. Nie byłem aż tak daleko, lecz mówią, że można dojść aż do Croton Point Park. To jest tuż nad rzeką i podobno rosną tam wciąż prawdziwe drzewa. Dziś jest ciepło, możemy zrobić sobie piknik, a potem wrócić razem z nimi. Co o tym powiesz?
— Powiem, że brzmi to wspaniale i niewiarygodnie i że nigdy nie byłam tak daleko od miasta. Może wcześnie w dzieciństwie. To musi być mile stąd. Kiedy wyruszamy?
— Jak tylko zjemy śniadanie. Nastawiłem już owsiankę, możesz zamieszać, zanim wykipi.
— Nic nie jest w stanie wykipieć na ogniu z węgla morskiego. — Podeszła jednak do piecyka i zajęła się garnuszkiem.
Nie pamiętał, kiedy ostatni raz widział ją tak roześmianą i szczęśliwą; zupełnie jakby nagle wróciło lato.
— Nie bądź prosię i zjedz owsiankę — powiedziała. — Mogę zużyć olej kukurydziany, zachowywałam go na coś istotnego, i usmażyć trochę ciastek z owsianki. Wzięlibyśmy je na piknik.
— Posól je dobrze, będziemy tam mieli tyle wody, ile dusza zapragnie.
Andy przysunął krzesło Shirl tak, by usiadła tyłem do roweru Sola; nie było teraz w jej polu widzenia niczego, co przypominałoby o niedawnych wydarzeniach. Śmiała się, snuta plany na tak dobrze rozpoczęty dzień i nie chciał tego psuć. Zanosiło się na coś szczególnego i czuli to oboje.
Gdy pakowali lunch rozległo się szybkie stukanie do drzwi.
— Posłaniec, wiedziałam — rzuciła ze złością Shiri: — Będziesz musiał iść dzisiaj do pracy…
— Spokojnie — uśmiechnął się Andy. — Grassy nie złamałby słowa. A poza tym, posłaniec stuka inaczej, znam to na pamięć: stuk-stuk-stuk.
Shirl zmusiła się do uśmiechu i poszła otworzyć drzwi; Andy kończył pakowanie.
— Tab! — krzyknęła zaskoczona i szczęśliwa. — Jesteś ostatnią osobą na świecie… Wejdź, proszę, tak miło cię widzieć. To Tab Fielding — powiedziała Andy’emu.
— Dzień dobry, Miss Shirl — rzekł powściągliwie Tab, pozostając w korytarzu. — Przykro mi, lecz to nie jest towarzyska wizyta. Jestem — teraz w pracy.
— O co chodzi? — spytał Andy podchodząc do Shirl. — Musicie państwo zrozumieć, że przyjmuję taką pracę, jaką mi oferują. — Nie uśmiechał się, był ponury. — Od września byłem na liście strażników bez pracy, znajdowałem tylko dorywcze zajęcia, żadnych stałych umów i muszę brać to, co jest. Jeśli ktoś odmawia, odpada na koniec listy. Mam rodzinę do wyżywienia…
— O co ci ohodzi? — spytał Andy. Dostrzegł, że w ciemności za Tabem stoi ktoś jeszcze, a sądząc po szuraniu stóp, jest to przynajmniej kilka osób.
— Nie gadaj z nimi — powiedział mężczyzna skrywający się za plecami Taba. Głos miał nosowy i dość nieprzyjemny. — Prawo jest po mojej stronie. Zapłaciłem ci. Pokaż mu nakaz!
— Chyba już rozumiem — stwierdził Andy. — Odejdź od drzwi, Shirl. Tab, wejdź do środka, byśmy mogli chwilę porozmawiać.
Tab przeszedł przez próg, a mężczyzna, który teraz został odsłonięty, próbował wejść za nim.
— Nie wejdziesz beze mnie… — wrzasnął, ale Andy zatrzasnął mu drzwi przed nosem.
— Wolałbym, żeby pan tego nie robił — rzekł Tab. Na zaciśniętej pięści miał jak zwykle kastet.
— Uspokój się. Chcę tylko dowiedzieć się najpierw od ciebie dokładnie co jest grane. On ma nakaz kwaterunkowy, prawda?
Tab przytaknął, wpatrując się ponuro w podłogę.
— O czym wy do diabła mówicie? — spytała Shirl, spoglądając z niepokojem to na jednego, to na drugiego. Andy nie odpowiedział, a zatem Tab zaczął wyjaśnienia.
— Nakaz kwaterunkowy wydawany jest przez sąd każdemu, kto może udowodnić, że naprawdę nie ma gdzie mieszkać i potrzebuje lokalu. Wydają ich tylko tyle, ile znajduje się licznych rodzin, które musiały się skądś wyprowadzić. Mając ten nakaz można szukać pustych mieszkań albo pokoi czy czegokolwiek w tym rodzaju. Ten papierek jest rodzajem podstawy prawnej. Bywa, że zdarzają się kłopoty, ludzie nie lubią, gdy obcy ich nachodzą, tak więc każdy, kto ma nakaz kwaterunkowy, wynajmuje zwykle strażnika. I właśnie o to chodzi. To towarzystwo tam, za drzwiami nazywa się Belicherowie. Wynajęli mnie.
— Ale co ty tu robisz? — Shirl wciąż niczego nie rozumiała.
— Jest tu, bo Belicher to wampir — wyjaśnił Andy, tłumiąc gorycz. — Krąży po kostnicy i szuka świeżych zwłok.
— To jedna strona medalu — powiedział Tab, usiłując zachować spokój. — Lecz trzeba wziąć pod uwagę, że ma żonę i dzieci, i nie ma gdzie mieszkać.
Belicher załomotał nagle do drzwi, krzycząc coś obrażonym głosem. Shirl w końcu zrozumiała powód obecności Taba i wciągnęła głęboko powietrze.
— Jesteś tutaj, ponieważ im pomagasz. Dowiedzieli się, że Sol nie żyje i chcą zająć ten pokój.
Tab tylko przytaknął ponuro.
— Wciąż jeszcze można coś zrobić — stwierdził Andy. — Gdyby zamieszkał w tym pokoju ktoś, na przykład, z mojego posterunku, wówczas ci ludzie nie mogliby się tu wprowadzić.
Stukanie było coraz głośniejsze. Tab zrobił pół kroku w kierunku drzwi.
— Gdyby ktoś był tu teraz, to owszem, ale Belicher prawdopodobnie podałby sprawę do sądu i zarządził okupację, bo ma rodzinę. Zrobię co tylko będę w stanie, by wam pomóc, ale Belicher jest moim pracodawcą.
— Nie otwieraj drzwi — powiedział ostro Andy. — Przynajmniej dopóki nie wyjaśnimy wszystkiego.
— Muszę, nie mam wyboru — wyprostował się i ścisnął pięść. — Nie usiłuj mnie powstrzymać, Andy. Jesteś policjantem i znasz prawo.
— Tab, naprawdę musisz? — spytała cicho Shirl. Spojrzał na nią zakłopotany.
— Byliśmy kiedyś przyjaciółmi, Shirl i chciałbym to tak zapamiętać. Wiem, jak będziesz teraz o mnie myśleć, ale muszę wykonać to, co wchodzi w zakres moich obowiązków. Muszę ich wpuścić.
— To dalej, otwórz te cholerne drzwi — powiedział cierpko Andy, odwracając się i podchodząc do okna. Pokój zaroił się od Belicherów. Mr Belicher był szczupłym mężczyzną z dziwnie ukształtowaną głową, niemal zupełnie pozbawioną podbródka, i inteligencją wystarczającą akurat do tego, by podpisać się na formularzach opieki społecznej. Mrs Belicher była zapewne podporą rodziny; z jej tłustego obwisłego ciała wyszło już siedmioro dzieci skutecznie zwiększając przydziały żywnościowe, utrzymujące ich wszystkich przy życiu; numer ósmy wypychał właśnie jej brzuch. Tak naprawdę był numerem jedenastym, troje młodszych Belicherów bowiem miało pecha i zakończyło egzystencję na skutek nieuwagi i wypadków. Największa dziewczyna, zapewne około dwunastu lat, niosła pokryte wrzodami niemowlę, które śmierdziało straszliwie i nieustannie płakano. Pozostałe dzieci krzyczały jedno na drugie; wreszcie mogły przestać być cicho po długim, pełnym napięcia staniu w korytarzu.
— O, zobaczcie, fajnista lodówka — powiedziała Mrs Belichcr, wtaczając się do środka i zaraz sięgając ku drzwiczkom chłodziarki.
— Nie dotykajcie tego — rzekł Andy, a Belicher pociągnął go za ramię.
— Podoba mi się ten pokój, nieduży, wiecie, ale miły. A tu co jest? — skierował się do drzwi w przepierzeniu.