— Nie dotykam pańskich rupieci.
— Jeśli nie kupujesz, to znikaj stąd — powiedział męuzyzna; orientalny typ z pomarszczonymi policzkami i rzadkimi siwymi włosami.
— Ja nie kupuję, ja sprzedaję — Billy przysunął się bliżej i wyszeptał tak cicho, by tylko mężczyzna mógł usłyszeć: — Nie kupi pan kilku sojowych kotletów?
Mężczyzna spojrzał na niego krzywo.
— Pewnie kradzione — powiedział znudzonym głosem.
— Dalej, chce pan je czy nie?
Mężczyzna uśmiechnął się bez humoru.
— Jasne, że chcę. Ile ich masz?
— Dziesięć.
— Półtora dolca za jeden. Piętnaście dolarów.
— Gówno! Sam je zjem. Trzydzieści za całość.
— Nie pozwól, synu, by chciwość cię zniszczyła. Obaj wiemy, ile naprawdę są warte. Dwadzieścia dolców za całość. Kropka. — Wyłowił dwa wymiętoszone dziesięciodolarowe banknoty i trzymając je w palcach zażądał:
— A teraz mi je pokaż.
Billy podał mu pakuneczek. Mężczyzna schował go pod wózek i zajrzał do środka.
— W porządku — powiedział i nie wyjmując rąk spod wózka przełożył kotlety na kawałek grubego, zmiętego papieru i oddał chustkę. Tego nie potrzebuję.
— Teraz forsa.
Mężczyzna podał mu ją powoli, uśmiechając się, gdy transakcja już się dokonała.
— Czy zaglądasz czasem do Mott Street Club?
— Żartuje pan sobie? — Billy złapał pieniądze.
— A powinieneś. Jesteś Chińczykiem i przyszedłeś z tymi zrazami do mnie, ponieważ ja też jestem Chińczykiem i wiesz, że możesz mi zaufać A to znaczy że potrafisz myśleć…
— Wybij to sobie z głowy, dziadku — Billy wskazał kciukiem na własną pierś. — Ja jestem Tajwańczykiem, a mój ojciec był generałem. I wiem jedno — nic mnie nie łączy z wami, komuchami z centrum.
— Ty gówniarzu… — mężczyzna uniósł kij, ale Billy’ego już nie było.
Tak, teraz wszystko miało się zmienić! Nie odczuwał już tak gorąca, gdy przepychał się przez zwarty tłum. W kieszeni mocno ściskał pieniądze, które dawały nadzieję na przyszłość. Dwadzieścia dolców to więcej niż kiedykolwiek miał w życiu. Dotychczas zdarzyło mu się mieć na raz trzy dziewięćdziesiąt i to był rekord. Ukradł je kiedyś przez otwarte okno z mieszkania po drugiej stronie korytarza. Trudno było zdobyć gotówkę, a gotówka była jedyną rzeczą, która się liczyła. W domu nigdy nie widywał pieniędzy. Wszystko, co było potrzebne do życia, dostawali za bony opieki społecznej. Inna sprawa, że było tego tyle, by zapałać do życia nienawiścią. Żeby dostać cokolwiek więcej, potrzebna była gotówka, czyli to, czym właśnie dysponował. Czekał na taką chwilę od dawna.
Na Dziewiątej Alei znalazł biuro Western Union, oddział Chelsea. Siedząca za kontuarem dziewczyna o ziemistej twarzy ledwo na niego spojrzała, potem wbiła oczy w okno, za którym przelewała się fala spoconych ludzi. Zmiętą chustką otarł pot z twarzy. Schyleni nad dalekopisami operatorzy w ogóle nie zwrócili na niego uwagi. Było tu cicho, jedynie przez otwarte drzwi dochodził stłumiony pomruk miasta i co pewien czas rozlegał się stukot dalekopisu. Na ławce pod ścianą siedziało sześciu spoglądających na niego podejrzliwie chłopców i było widać, że ich podejrzliwość może lada chwila przemienić się we wrogość. Idąc w kierunku dyspozytora słyszał, jak ich stopy szurają po podłodze, jak skrzypi ławka, na której siedzą. Całą siłą woli powstrzymując się przed odwróceniem ku nim głowy czekał, aż dyspozytor raczy go zauważyć.
— Czego chcesz, chłopcze? — mężczyzna podniósł w końcu oczy. Mówił tak, jakby samo wypowiadanie słów sprawiało mu przykrość. Miał pięćdziesiąt parę lat, był zgrzany i zły na cały świat, który niegdyś obiecywał mu więcej.
— Nie potrzebuje pan posłańca?
— Wynoś się. Mam ich aż za wielu.
— Mógłbym się przydać, proszę pana. Mogę pracować o dowolnej porze, kiedy pan każe. Mam pieniądze na kaucję — wyjął jeden z dziesięciodolarowych banknotów i położył na kontuarze. Mężczyzna obrzucił go szybkim spojrzeniem i wrócił do swojej roboty.
— Mamy dość posłańców.
Ława zaskrzypiała głośniej i ktoś podszedł od tyłu do Billy’ego. Nabrzmiały powstrzymywaną złością chłopięcy głos powiedział:
— Czy ten chinol przeszkadza panu, panie Burgger? Billy wcisnął pięść z pieniędzmi z powrotem do kieszeni.
— Siadaj, Roles, znasz moje zdanie na temat bijatyk. Dyspozytor obrzucił obu chłopców spojrzeniem i Billy domyślił się szybko, jakie to jest zdanie i zorientował się, że nie będzie tu pracował, jeśli zaraz czegoś nie wymyśli.
— Dziękuję panu, że zechciał pan ze mną porozmawiać, panie Burgger — powiedział i cofając się, nastąpił całym ciężarem na palce tamtego. — Nie będę panu już przeszkadzał…
Chłopak wrzasnął i wymierzył Billy’emu cios pięścią w ucho. Billy zachwiał się i rozejrzał bezradnie nie czyniąc nic, by się obronić.
— Sam tego chciałeś, Roles — powiedział Mr Burgger z niesmakiem. — Jesteś zwolniony.
— Ale… panie Burgger… — zajęczał Roles. — Przecież pan wcale nie zna tego chinola…
— Wynoś się stąd! — Mr Burgger uniósł się nieco i wskazał dłonią na rozdziawiającego usta chłopca. — Won! Zapomniany chwilowo Billy usunął się na bok. Uważał tylko, by się nie uśmiechnąć. Do tamtego dotarło w końcu, że nic już tu nie poradzi i wyszedł, rzuciwszy uprzednio Billy’emu spojrzenie pełne palącej nienawiści. Tymczasem Mr Burgger skrobał coś na jednej z tabliczek.
— Dobra, chłopcze, wygląda na to, że znalazłeś sobie zajęcie. Jak masz na imię?
— Billy Chung.
— Za każdy doręczony telegram płacimy pięćdziesiąt centów — wstał i z tabliczką w ręce podszedł do kontuaru. — Biorąc telegram zostawiasz u mnie dziesięciodolarowy depozyt. Gdy oddajesz mi tabliczkę z powrotem, ja daję ci dziesięć pięćdziesiąt. Jasne?
Położył tabliczkę na kontuarze i sugestywnie na nią spojrzał. Billy podążył za jego wzrokiem i przeczytał napisane kredą słowa: Piętnaście centów dla mnie.
— Wszystko w porządku, Mr Burgger.
— To dobrze — powiedział mężczyzn ścierając dłonią ’’ napis. — Znajdź sobie miejsce i siedź cicho. Żadnych rozrób, żadnych bijatyk, żadnych hałasów, jeśli nie chcesz, aby spotkało cię to samo, co Rolesa.
— Tak, panie Burgger.
Gdy usiadł, pozostali chłopcy patrzyli na niego podejrzliwie. Dopiero po paru minutach jeden z nich, ciemny i jeszcze niższy od Billy’ego przysunął się bliżej i spytał szeptem:
— Ile wziął?
— O co ci chodzi?
— Nie udawaj idioty. Albo mu coś odpalisz, albo tu nie i pracujesz.
Piętnaście. — A mówiłem ci przecież… — wyszeptał z pasją inny chłopak. — Mówiłem ci, że on nie poprzestanie na dziesięciu…
Umilkł raptownie, gdy dyspozytor spojrzał w ich kierunku.
Potem dzień płynął już w upalnym bezruchu. Billy’emu podobało się nawet, że może sobie siedzieć bezczynnie. Co pewien czas któryś z chłopców dostawał telegram, lecz on nie był wzywany. Sojowe zrazy jak ołów zalegały mu na żołądku i dwakroć musiał wychodzić na zaplecze, do ciemnej i nędznej toalety. Na ulicy cienie wydłużały się, ale powietrze pozostało niezmiennie duszne i gorące. Ledwo minęła szósta, w biurze zjawiło się jeszcze trzech roznosicieli. Ławka była już teraz pełna. Mr Burgger spojrzał na nich z wyraźnym niezadowoleniem, które zdawało się dominować wśród jego odczuć.
— Paru z was może sobie pójść.
Jak na pierwszy dzień pracy Billy dość już się wysiedział — nogi mu zdrętwiały, a kotlety przeszły do przeszłości i był znów głodny — postanowił zatem dać sobie spokój. Należało pomyśleć o kolacji. Do diabła, skrzywił się kwaśno. Wiedział, co dostanie na kolację: to samo, co każdego wieczoru od lat. Szedł wolno Dwunastą Aleją. Było tu chłodniej dzięki lekkiej bryzie od rzeki. Skrywszy się za szopami rozejrzał się jeszcze wkoło, podważył jeden z drucianych pasków, na których trzymały się jego sandały i wsunął w szczelinę oba banknoty. Były jego i tylko jego. Zacisnął drut z powrotem i wspiął się po trapie, który prowadził na pokład „Waverly Brown”, frachtowca zacumowanego od dawna przy pirsie numer sześćdziesiąt dwa.