Zasłaniając rzekę stały tu stare statki typu Victory i Liberty. Wystrzępione liny i pordzewiałe łańcuchy utrzymywały w miejscu ten dziwny pejzaż niesamowitych kształtów — barierki zawieszone suszącą się bielizną, wsporniki, rury, przewody, wywietrzniki, kominy. W oddali widniał jedyny wzniesiony przyczółek nigdy nie ukończonego Wagner Bridge. Dla Billy’ego była to zwyczajna sceneria. Urodził się tutaj po tym, jak jego rodzina, wraz z innymi uchodźcami z Formozy, została osiedlona w tymczasowych, z pośpiechem przygotowanych kwaterach na pokładach rozpadających się, nikomu niepotrzebnych statków, które od czasu zakończenia drugiej wojny światowej rdzewiały na cumach naprzeciw Stony Point. Zdawało się to być idealnym rozwiązaniem, przynajmniej wtedy. Z pewnością, nikt by nie narzekał, gdyby było to rozwiązanie tymczasowe. O nowe lokale było jednak coraz trudniej. Zaczęto zatem do przerdzewiałej, obrośniętej wodorostami floty dodawać nowe jednostki, aż stała się ona częścią miasta i wszystkim zdawało się już teraz, że istniała tu zawsze.
Statki były połączone systemem pomostów i trapów, tylko od czasu do czasu można było dostrzec między burtami cuchnącą, pokrytą pływającymi śmieciami powierzchnię rzeki. Billy na pamięć znał drogę do „Columbia Victory”, jego domu. Schodami zszedł pod pokład do mieszkania 107.
— Trafiłeś akurat — przywitała go siostra, Anna. — Wszyscy już jedli i masz szczęście, że zostało cokolwiek dla ciebie.
Z wysokiej półki zdjęła talerz i postawiła na stole. Miała tylko trzydzieści siedem lat, lecz jej włosy były już prawie całkiem siwe, a grzbiet przygięty ku ziemi.
Dawno utraciła nadzieję na to, że wyjdzie za mąż i tym samym opuści Shiptown. Była jedynym dzieckiem Chungów, które urodziło się jeszcze na Formozie, niemniej w chwili wyjazdu była tak młoda,. że jej wspomnienia z wyspy ograniczały się do niewyraźnych urywków czegoś w rodzaju przyjemnego snu.
Popatrzył na wystygłe, wilgotne kawałki zapiekanki i na brunatne suchary i poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Befsztyki były wciąż zbyt świeże w pamięci.
— Nie jestem głodny — powiedział, odsuwając talerz. Matka zareagowała natychmiast. Po raz pierwszy odkąd wszedł, chociaż zauważyła jego obecność, odwróciła się od telewizora.
— Co jest z tym jedzeniem? Czemu nie chcesz tego jedzenia? To jest dobre jedzenie.
Miała cienki, wysoki głos, a lekkie zawodzenie jednoznacznie wskazywało, że posługiwała się chińskim z kantońskim akcentem. Nigdy nie zadała sobie trudu, by nauczyć się czegoś więcej niż paru angielskich słów, w domu nigdy nie posługiwali się tym językiem.
— Nie jestem głodny — gorączkowo szukał kłamstwa, które by ją usatysfakcjonowało. — Jest za gorąco. Proszę, weź to, jeśli chcesz.
— Nigdy nie odejmuję moim dzieciom jedzenia od ust. Jeśli ty nie chcesz jeść, to zjedzą bliźniaki — mówiąc nie odrywała oczu od ekranu. Dochodzący z głośnika jazgot niemal zagłuszał jej głos, rywalizując z wrzaskami dwóch siedmioletnich chłopców walczących w kącie o zabawkę. — Daj mi to proszę. Tylko spróbuję, większość jedzenia zawsze oddaję dzieciom. — Wsunęła suchar do ust i zaczęła żuć szybkimi ruchami gryzonia. Mała była szansa, że bliźniaki zobaczą cokolwiek. Była bowiem specjalistką w wyjadaniu okruchów, resztek i okrawków; pękata obłość jej sylwetki była tego najlepszym dowodem. Po omacku wzięła drugi suchar.
Gorąco i niedawne przejedzenie nie poprawiły Billy’emu samopoczucia. Nagle zdał sobie sprawę z ciasnoty panującej w tej klitce o stalowych ścianach, z zawodzenia braci, ryku telewizora i z tego, jak siostra grzechocze mytymi właśnie talerzami. : Przeszedł do drugiego pokoju, jedynego pomieszczenia, które zapewniało odrobinę spokoju i odosobnienia. Zatrzasnął za sobą ciężkie, metalowe drzwi. Niegdyś był to jakiś składzik; sześć stóp kwadratowych powierzchni starczało akurat na łóżko, na którym sypiały jego matka i siostra. W burcie wycięto okno — kwadratowy otwór noszący na krawędziach trzydziestoletnie ślady palnika. Zimą zatykali go drewnianą okiennicą, teraz jednak Billy swobodnie mógł oprzeć się ramionami o ostre zadry i spojrzeć ponad zakotwiczoną flotą na odległe światła brzegu New Jersey. Było już niemal ciemno, lecz powietrze nadal tchnęło gorączką.
— Gdy krawędzie zaczęły wcinać mu się w skórę, wycofały się i w stojącej za drzwiami misce z ciemną wodą obmył twarz i ramiona. Przeglądając się w małym, zawieszonym na ścianie lusterku wygładził włosy. Gwałtownie ściągnął w dół kąciki ust. Jego twarz była na tyle okrągła i młoda, że w stanie odprężenia wargi zakrzywiały się lekko do góry, zupełnie jakby się uśmiechał. Lecz twarz kłamała, nie było mu wcale do śmiechu. Resztkami wody przemył jeszcze nogi, usuwając brud i błoto. Od razu zrobiło mu się nieco chłodniej. Położył się na łóżku i spojrzał na jedyną dekorację pokoju — wiszącą na ścianie fotografię ojca. Kapitan Chung Pei — fu, oficer armii Kuomintangu, awansował szybko i chociaż całe swoje życie oddał wojnie, nigdy nie wziął udziału w walce. Urodził się na Formozie w 1940 roku i należał do drugiego pokolenia żołnierzy naznaczonej przemijaniem, starzejącej się armii Chang Kai — sheka. Gdy generalissimus umarł nagle w wieku lat osiemdziesięciu czterech, kapitan Chung nie miał nic wspólnego z przewrotami pałacowymi, które ostatecznie wypchnęły na szczyt generała Kunga. A gdy doszło w końcu do inwazji z kontynentu, leżał w szpitalu chory na malarię. Pozostał tam podczas walk i „siedmiu dni śmierci”, które nastąpiły później. Był jednym z niewielu wywiezionych drogą powietrzną po ostatecznym upadku wyspy. Znalazł się za granicą szybciej niż jego rodzina. Na fotografii był wciąż mocnym mężczyzną, żołnierzem, lecz Billy pamiętał go jako człowieka złamanego. Popełnił samobójstwo dzień po tym, jak urodziły się bliźniaki.
Mrok ukrył fotografię przed wzrokiem Billy’ego, odeszła z pola widzenia jak wspomnienie. Po chwili znów ukazała się w migoczącym blasku małej żarówki. Napięcie skakało, aż w końcu tylko spiralka jarzyła się czerwonawo i znów zapadły ciemności. Albo tego wieczoru wyłączyli wcześniej elektryczność, albo znów coś się zepsuło. Leżał w dusznej czerni i czuł, jak łóżko nagrzewa się i wilgotnieje pod jego plecami, a ściany żelaznej skrzyni zaciskają coraz bardziej, aż w końcu nie był w stanie znieść ich naporu. Mokrymi palcami poszukał drzwi, po chwili trafił na klamkę. W drugim pokoju nie było wcale lepiej. Raczej o wiele gorzej — migoczące, zielonkawe światło telewizora przekształcało twarze matki, siostry i braci w oblicza świeżych topielców z szeroko rozwartymi ustami i oczami. Z głośnika dochodził tętent kopyt i nie kończąca się palba sześciostrzałowców. Matka rytmicznie ściskała w dłoni mały generator prądu — awaryjne źródło mocy. Zauważyła Billy’ego, gdy ten usiłował przemknąć do drzwi i nie przerywając pracy chciała mu oddać prądniczkę.
— Teraz twoja kolej. Moja ręka już się zmęczyła.
— Ja wychodzę. Niech Anna się tym zajmie.