Выбрать главу

— Zrobisz co każę! — wrzasnęła. — Będziesz mnie słuchał. Chłopiec musi słuchać matki.

Była tak zła, że zapomniała o generatorze; ekran pociemniał i bliźniaki z miejsca się rozryczały. Anna krzyknęła, by uciszyły się, lecz to tylko powiększyło zamieszanie. Nie wyszedł z domu, lecz wybiegł i nie przestał biec, aż znalazł się na pokładzie, pokryty potem, ciężko dyszący.

Nie było co ze sobą zrobić, nie było dokąd iść. Każda stopa kwadratowa otaczającego go miasta była szczelnie wypełniona ludźmi, hałasem, gorączką.

Noga za nogą przeszedł przez czarny labirynt do brzegu, a potem, bez jakiegokolwiek szczególnego zamiaru, skierował się ku rzadko rozstawionym latarniom Dwudziestej Trzeciej Ulicy. Ciemność nie oznaczała w tym mieście bezpiecznego schronienia. Może powinien zajrzeć do Western Union, chociaż, o tej porze… Skręcił w Dziewiątą Aleję i zagryzając wargi spojrzał na żółto — niebieski szyld. Z wnętrza wypadł posłaniec z tabliczką, po chwili drugi. Chyba powinien wejść.

Gdy stanął w drzwiach, serce zabiło mu żywiej — ławka była pusta. Mr Burgger spojrzał znad swego biurka z wyrazem złości na twarzy tak samo świeżym, jak za dnia.

— Dobrze, że zdecydowałeś się wrócić, bo inaczej nie miałbyś po co wracać. Mamy spory ruch, sam nie wiem czemu właśnie dziś. Weź to i doręcz. — Skończył wypisywać adres na wierzchu tabliczki, po czym przez otwór w zawiasach przesunął papier z klejem, poślinił końce i skleił, zamykając przesyłkę. — Forsa na. kontuar. — Rzucił tabliczkę.

Drut nie chciał puścić i Billy złamał paznokieć wydostając pieniądze. Rozwinął jeden z banknotów i położył na porysowanym drewnie. Drugą dziesięciodolarówkę ścisnął w garści, złapał tabliczkę i wypadł na ulicę. Zniknąwszy z pola widzenia przystanął pod ścianą i w świetle latarni nad szyldem odczytał adres: Michael O’Brien, Cleelsea Park North, W. 28 St.

Wiedział, gdzie to jest, lecz chociaż mijał tamtejsze budynki nie zliczoną liczbę razy, to nigdy nie był wewnątrz tej enklawy luksusowych apartamentów wzniesionych w 1976 roku, wkrótce po spektakularnej aferze korupcyjnej, która pozwoliła miastu oddać Chelsea Park prywatnym inwestorom. Były to budowle ogrodzone murem, z tarasami i blankami w nowofeudalnym stylu, idealnie oddającym tak intencje właścicieli, jak i pragnienia mieszkańców — tutaj masy nie miały wstępu. Skierował się do wejścia dla shiżby na tyłach budynku. Nacisnął guzik tuż pod schowanym w murze i zabezpieczonym drucianą siatką mdłym świetlikiem.

— To wejście jest zamknięte do piątej, zero, zero — zaszczekał z głośnika nagrany głos. W nagłym przypływie strachu przycisnął tabliczkę do piersi. Teraz będzie musiał podejść do frontowych drzwi, jasno oświetlonych i strzeżonych przez portierów. Spojrzał na swoje nogi. Spróbował oczyścić je z bardziej zestarzałych plam. Jakoś mu się udało, lecz nic nie mógł zrobić z połataną i poplamioną odzieżą. Normalnie nie zauważał tego, wszyscy w jego otoczeniu ubrani byli tak samo. Wiedział jednak, że tutaj jest inaczej. Nie chciał stawać twarzą w twarz z ludźmi z tego budynku. Obchodząc go wokoło żałował, że w ogóle podjął tę pracę. Skierował się wreszcie ku rzęsiście oświetlonemu wejściu.

Otaczająca całość fosa, teraz pusta, jak na urągowisko, była przecięta mostem stylizowanym na most zwodzony, z pordzewiałymi łańcuchami i opadającą kotwicą z ostro zakończonych sztab metalu, tyle że w kratownicę były wprawione grube szyby. Wejście przypominało bramę piekielną. Po drugiej stronie krat rysowała się pękata sylwetka portiera, nieruchoma, z rękami założonymi na plecach. Nie drgnął nawet wtedy, gdy Billy zatrzymał się dziesięć stóp od drzwi. Wpatrywał się tylko weń zimno, nie zmieniając wyrazu twarzy. Nie licząc, że cokolwiek zdziała słowami, Billy podniósł tabliczkę tak, by dało się z wnętrza odczytać wypisany na wierzchu adres. Portier zamrugał i niechętnie dotknął jednej z ozdobnych spiral. Część oszklonej kraty przesunęła się na bok.

— Mam wiadomość dla kogoś, kto tu mieszka… — Billy z przerażeniem słuchał swego niepewnego, pełnego lęku głosu.

— Newton, frontowe wejście — powiedział portier, kciukiem nakazując Billy’emu, aby wszedł.

W głębi rozległego westybulu otworzyły się drzwi, rozległ się nagle ucięty odgłos męskiego śmiechu. Ten, który wyszedł i zamknął za sobą drzwi, ubrany był w taki sam mundur jaki nosił portier, smoliście czarny ze złotymi guzikami, lecz na ramionach miał naszyte czerwone galony. — O co chodzi, Charlie?

— Dzieciak z telegramem. Nie widziałem go przedtem. Portier uznał, że wykonał już swój obowiązek i wrócił do postawy czuwającego przy drzwiach psa łańcuchowego.

— Tablica jest dobra — powiedział Newton wyrywając ją z rąk Billy’ego i przesuwając palcami po nalepce firmowej Western Union. Oddał ją i szybkimi klepnięciami sprawdził jego koszulę i szorty.

— Jest czysty — powiedział ze śmiechem — tyle że będę teraz musiał umyć ręce.

— W porządku, chłopcze — rzucił portier nie odwracając się.

— Zanieś to na górę i wracaj tu szybko.

Strażnik też odwrócił się do Billy’ego plecami i odszedł, zostawiając chłopaka pośrodku wielkiego, wzorzystego dywanu i nie dając mu najmniejszej wskazówki, gdzie właściwie powinien się skierować. Chciał spytać o drogę, lecz nie potrafił wydobyć z siebie głosu, nie śmiał odezwać się do kogoś, kto właśnie okazał mu swą przewagę. Najbardziej na świecie pragnął w tej chwili znaleźć jakiś kąt, by się ukryć. Z odrętwienia wyrwał go świst dochodzący z drugiej strony westybulu. U podstawy czegoś, co z początku wziął za wielkie, kościelne organy, rozsunęły się drzwi windy. Operator dźwigu spojrzał na niego i Billy ruszył w tym kierunku, trzymając tablicę telegramu przed sobą jak tarczę mającą chronić go przed wrogością środowiska.

— Mam wiadomość dla pana O’Briena — głos trząsł mu się, załamywał. Windziarz, chłopak w tym samym wieku, skrzywił się w fałszywym uśmiechu; był młody, lecz pracował ciężko i nauczył się właściwych manier.

— O’Brien, 41-E, to jest czwarte piętro. Mówię ci to na wypadek, gdybyś nie wiedział niczego o domach mieszkalnych. — Blokował sobą wejście do windy i Billy nie wiedział, co ma teraz zrobić.

— Czy… winda… To znaczy, czy mogę…

— Nie będziesz zasmradzał windy lokatorom. Tam są schody.

Billy czuł na plecach odprowadzający go gniewny wzrok i coś z tego gniewu udzieliło się również i jemu. Czemu musieli zachowywać się właśnie w ten sposób? To że tu pracowali, nie znaczyło przecież, że tu mieszkali. Śmiechu warte — te typy mieszkające w takim miejscu. Nawet ten tłusty drań przy wejściu. Cztery piętra. Ciężko dyszał, gdy doszedł do drugiego, a gdy dotarł na czwarte, musiał zatrzymać się, by otrzeć pot. W obu kierunkach ciągnął się korytarz z niszami drzwi otwierającymi się w ścianach i strzegącymi pustki średniowiecznymi zbrojami. Skóra swędziała go od potu, powietrze było duszne, gorące. Początkowo ruszył w złym kierunku. Musiał zawrócić, aż doszedł do szeregu drzwi o malejących numerach. 41-E, podobnie jak wszystkie inne, nie miał dzwonka ani kołatki, lecz jedynie małą tabliczkę z pozłacanym napisem: O’Brien. Drzwi otworzyły się ledwo ich dotknął. Zajrzał do środka i wszedł do małego korytarzyka z drugimi drzwiami naprzeciwko. Było to coś w stylu średniowiecznej wewnętrznej sieni. Drzwi zamknęły się za nim wywołując przypływ paniki, która pogłębiła się jeszcze, gdy dochodzący gdzieś z góry głos, spytał:

— Czego chcesz?

— Telegram. Western Union — powiedział, rozglądając się po pustej klitce i szukając źródła głosu.