Connie Willis
Przewodnik stada
1. Początek
Hula-hoop (marzec 1958 – czerwiec 1959)
Prototyp wszystkich manii komercyjnych. Niesamowity sukces, jakiego później nigdy nie udało się powtórzyć. Pierwotnie była to drewniana obręcz używana w Australii na lekcjach gimnastyki. Firma Wham-O zastosowała do jej konstrukcji plastik w jaskrawych kolorach i zaczęła sprzedawać po 1,98 dolara, dla dorosłych i dla dzieci. Hula-hoop kręciło się na biodrach zakonnic, gwiazd Hollywood, gejsz, cesarzowej Jordanii i szarych ludzi, powodując dyslokację bioder, nadwerężenie karku i wypadanie dysków. Rosja i Chiny wyklęły tę zabawkę jako „twór kapitalistyczny”; grupa belgijskich podróżników zabrała dwadzieścia sztuk na biegun południowy (dla pingwinów?); na całym świecie sprzedano ponad pięćdziesiąt milionów sztuk. Szał wygasł równie szybko, jak powstał.
Uchwycenie początkowego momentu danej manii jest prawie niemożliwe. Każda moda i szał ma zazwyczaj źródła w głębokiej przeszłości i dotarcie do nich to przedsięwzięcie znacznie trudniejsze niż dotarcie do źródeł Nilu.
Po pierwsze, w wypadku mody istnieje prawdopodobnie kilka źródeł, a po drugie, stykamy się tu z bogactwem ludzkich zachowań. Speke i Burton mieli do czynienia jedynie z krokodylami, wodospadami i muchą tse-tse. Po trzecie, wiemy, jak funkcjonują rzeki, jak płyną od źródła do ujścia. Mania natomiast wybucha znikąd i jakby bez powodu. Na przykład skoki na elastycznej linie. Albo lampy wulkaniczne.
To samo dotyczy odkryć naukowych. Ludzie na ogół myślą, że nauka to racjonalne rozumowanie, systematyczne kroki od pierwotnej hipotezy przez eksperyment do ostatecznych wniosków. Doktor Chin, któremu w ostatnim roku przyznano Grant Niebnitza, napisał: „Proces odkrycia naukowego jest logicznym przedłużeniem obserwacji przez eksperyment”.
Nic bardziej niezgodnego z prawdą. Ten proces przypomina inne ludzkie osiągnięcia — jest bezładny, często prowadzi w niewłaściwych kierunkach, decydującą rolę gra w nim przypadek. Przypomnijmy sobie Aleksandra Fleminga — odkrył penicylinę, bo przez okno do jego laboratorium wleciał zarodnik pleśni i zakaził kultury bakteryjne.
Albo Roentgen. Pracował z lampą katodową otoczoną czarnymi kartonami, gdy zauważył błysk po przeciwnej stronie laboratorium. To świecił papier pokryty warstwą platynocyjan-ku baru, mimo że nie padało na niego światło lampy. Zaciekawiony fizyk wsunął rękę między lampę a ekran i zobaczył zarys kości własnej dłoni.
Przypomnijmy sobie Galvaniego. Badając układ nerwowy żaby, odkrył prąd elektryczny. Albo Messier. Nie szukał galaktyk, ale je znalazł. Poszukiwał komet. Naniósł galaktyki na mapy nieba tylko po to, by podczas dalszych obserwacji już się nimi więcej nie zajmować.
Nie znaczy to jednak, że doktor Chin nie zasługuje na miliondolarowe finansowanie z Grantu Niebnitza. Nie musimy rozumieć, jak coś działa, byśmy potrafili to robić. Na przykład prowadzić samochód. Zainicjować jakąś modę. Zakochać się.
O czym to ja mówiłam? Aha, o tym, jak powstają odkrycia naukowe. Prowadzący do nich ciąg wydarzeń — podobnie jak ciąg wydarzeń prowadzących do powstania manii — jest zwykle tak zawiły i chaotyczny, że trudno go prześledzić. Ja jednak wiem dokładnie, jak zaczął się jeden z nich i kto go rozpoczął.
Było to drugiego października, w poniedziałek. O dziewiątej rano. W laboratorium statystycznym HiTeku zmagałam się z pudłem wycinków prasowych na temat krótkich fryzur. Zapomniałam się przedstawić: nazywam się Sandra Foster, pracuję w HiTeku, w dziale Badań i Rozwoju. Cały weekend przeglądałam pożółkłe gazety z lat dwudziestych, „The Saturday Evening Post” i „The Delineator”, pracowicie usiłując dobrnąć do początków szaleństwa krótkich włosów, usiłując ustalić, co spowodowało, że wszystkie Amerykanki nagle obcięły swe „wspaniałe sploty”, nie bacząc na nacisk społeczny, wygłaszane wszędzie morały i trwającą cztery tysiące lat tradycję włosów długich.
Zgromadziłam mnóstwo nowego materiału: artykułów, ogłoszeń, odsyłaczy. Poklasyfikowałam je według dat i kategorii. Flip zwinęła mi zszywacz, Desiderata nie mogła znaleźć drugiego, więc włożyłam wszystko w stos do pudła i teraz taszczyłam je do swego gabinetu.
Było ciężkie. Wykonali je ci sami ludzie, którzy produkują papierowe torby dla supermarketów, więc gdy cisnęłam je na ziemię przed laboratorium, by otworzyć drzwi, rozerwało się z jednej strony. Częściowo je niosłam, częściowo ciągnęłam do stołu. Już kładłam na nim cały materiał, ale pudło nagle pękło.
Przez rozerwany bok ruszyła lawina wycinków. Nie zdążyłam wtłoczyć jej z powrotem do środka. Schyliłam się, gdy drzwi otworzyły się na oścież i weszła naburmuszona Flip. Usta miała pomalowne na czarno, na sobie czarny gorset i krótką czarną spódniczkę ze skóry. Dźwigała karton podobny do mojego.
— Dostarczanie paczek nie należy do moich obowiązków — powiedziała. — Pani sama powinna to sobie zabrać z sekretariatu.
— Nie wiedziałam, że mam przesyłkę — odparłam. Jedną ręką trzymałam swoje pudło, drugą sięgałam po leżącą na środku stołu taśmę klejącą. — Proszę to gdzieś postawić.
Wywróciła oczyma.
— Powinni wysłać zawiadomienie, że nadeszła do pani paczka.
Jasne, pomyślałam zła, a do twoich obowiązków należy doręczanie zawiadomień. To wyjaśnia, dlaczego go nie dostałam.
— Czy mogłabyś mi podać taśmę? — poprosiłam.
— Do obowiązków asystentów międzywydziałowych nie należy spełnianie osobistych posług ani podawanie pracownikom kawy — oświadczyła Flip.
— Przysunięcie taśmy nie jest osobistą posługą. Flip westchnęła.
— Ja jestem od dostarczania poczty międzywydziałowej.
Odgarnęła włosy. Tydzień temu ogoliła sobie głowę, ale zostawiła długie pasmo z przodu, najprawdopodobniej po to by odrzucać je, gdy czuła się wykorzystywana.
Flip to moja kara za próbę zwolnienia jej poprzedniczki, Desideraty. Tamta była bezmyślna, tępa i zupełnie pozbawiona inicjatywy. Mylnie dostarczała pocztę, błędnie zapisywała przekazywane mi wiadomości, trwoniła cały czas na oglądanie rozdwojonych końców swych włosów. Pracowała ze mną dwa miesiące. Wreszcie gdy pomyliła telefony, przez co straciłam rządowy grant, poszłam do Dyrekcji, zażądałam jej zwolnienia i przyjęcia kogoś innego. Kogokolwiek. Wychodziłam z założenia, że gorszej osoby już być nie może. Jakże się myliłam!
Dyrekcja przesunęła Desideratę do Działu Zaopatrzenia (w HiTeku nikogo się nie zwalnia z wyjątkiem uczonych, ale nawet my nie dostajemy różowej karteczki oznaczającej zwolnienie; nasze projekty badawcze zostają po prostu anulowane z powodu braku funduszy) i zatrudniła Flip, dziewczynę z kółkiem w nosie oraz tatuażem przedstawiającym sowę białą. Miała zwyczaj wzdychać i przewracać oczyma, gdy się ją o cokolwiek poprosiło. Nie występuję o jej zwolnienie. Boję się. Nigdy nie wiadomo, kogo przyjmą na jej miejsce.
Flip głośno westchnęła.
— Ta paczka jest naprawdę ciężka.
— Więc ją postaw — poradziłam, wyciągając rękę po taśmę.
Była niemal w moim zasięgu. Powoli przesuwałam dłoń, przytrzymując równocześnie bok pudła i głębiej pochylając się nad stołem. Palcami już prawie dotykałam taśmy…
— To jest kruche — oświadczyła Flip, podchodząc do mnie i upuszczając paczkę.