Выбрать главу

Ten styl trafił do nas z Londynu, gdzie obcy ludzie muszą siedzieć razem przy stole, by wymieniać najnowsze plotki na temat księcia Karola i Kamili. U nas się to niespecjalnie przyjęło. Obcy wolą tu mówić o Rush Limbaughu lub własnych im-plantach włosów.

Kilka razy siedziałam przy wspólnym stole, gdy tylko ten obyczaj do nas zawitał. Sądziłam, że uzyskam w ten sposób świetną okazję do kontaktu z trendami w poglądach i w języku. Próbka mi jednak wystarczyła. Fakt, że ludzie czegoś doświadczają, nie oznacza jeszcze, że potrafią to sformułować. Wszyscy gospodarze talk-show (które jak rak rozrosły się w niekontrolowany sposób i którym wkrótce grozi wymarcie z powodu braku pożywienia) już dawno powinni to sobie uświadomić.

— Jeśli nie wybiorę wspólnego stołu, jak długo będę musiał czekać? — spytał chłopak. Kelnerka westchnęła.

— Nie wiem. Może czterdzieści minut.

Miałam nadzieję, że nie staje się to aktualnym trendem.

— Ile? — spytała z kolei mnie.

— Dwie — odparłam, by nie posadzili mnie przy wspólnym stole. — Foster.

— Chodzi o pani imię.

— A dlaczego?

Przewróciła oczyma.

— Żebym mogła panią zawołać.

— Sandra — powiedziałam.

— Jak to się pisze?

No nie, tylko mi nie mówcie, że teraz styl a la Flip stał się trendem, pomyślałam.

Przeliterowałam, wzięłam alternatywne gazety i usadowiłam się w rogu. Nie miało sensu przeglądanie ogłoszeń osobistych, dopóki nie znalazłam się przy stole, ale artykuły były równie ciekawe. Wymyślono nową metodę usuwania tatuaży laserem; w Berkeley zabroniono palenia także na zewnątrz budynków; obowiązkowym kolorem na wiosnę był postmodernistyczny róż; małżeństwa znowu są popularne.

„Życie razem na kocią łapę jest przebrzmiałe — cytowano jedną ze znamienitych aktorek. — Wracają diamentowe pierścionki, wesela, wierność”.

— Susie! — zawołała kelnerka. Nikt nie odpowiedział.

— Susie, grupa dwuosobowa — powtórzyła, odrzucając swój mysi ogonek. — Susie.

Doszłam do wniosku, że albo chodzi o mnie, albo ktoś zrezygnował i wyszedł.

— Tutaj — powiedziałam.

Kelner ostrzyżony na trzech pajaców poprowadził mnie do stolika przy oknie, gdzie siedziało się z kolanami wklinowany-mi ciasno pod blat.

— Chcę od razu złożyć zamówienie — powiedziałam, nim zdążył odejść.

— Myślałem, że z panią jest jeszcze jedna osoba.

— Zaraz dojdzie. Poproszę podwójną cafe latte z chudym mlekiem, w szklance, posypane półgorzką czekoladą — wymieniłam inteligentnie.

Kelner westchnął i czekał na ciąg dalszy.

— Do tego brązowy cukier — dodałam.

Przewrócił oczyma.

— Sumatra, Yergacheffe czy Sulawesi? — zapytał. Spojrzałam w menu po pomoc, ale był tam jedynie cytat z Kahlila Gibrana.

— Sumatra — odparłam, gdyż wiedziałam, gdzie to leży. Znowu westchnął.

— W stylu kalifornijskim czy Seattle?

— Seattle.

— Z…?

— Z łyżeczką? — zgadywałam pełna nadziei. Przewrócił oczyma.

— Z jakim sokiem?

Klonowym? Wydawało się to mało prawdopodobne.

— Malinowym — oznajmiłam.

To najwyraźniej była jedna z możliwości. Poczłapał gdzieś, a ja otworzyłam gazetę na stronie ogłoszeń osobistych. Nie miało sensu zakreślać teraz „niepalących” — pojawiali się w każdym ogłoszeniu. W dwóch figurowali nawet w nagłówku. A jedna osoba, bardzo inteligentna, niezwykle przystojna i wysportowana, wymieniła ich aż dwukrotnie.

Słowo „przyjaciel” przebrzmiało, pienił się „kontakt duchowy”. Dwa razy wspomniano wróżki. Zauważyłam nowy skrót: GK. „MJSR szuka KBSNP. Musi być GK. Południe od Ba-seline, zachód od Dwudziestej Ósmej”. Zakreśliłam to i spojrzałam do słowniczka: GK — geograficznie kompatybilny. Nie było więcej zapotrzebowania na GK, ale w jednym ogłoszeniu wymieniono: „preferowany rejon ulica handlowa w Boulder”, a w innym: „Valmont lub Pearl, tylko dom 2500”.

Właśnie, rozmiar siedem, i niech poczta dostarczy mi to pod drzwi. Pomyślałam ciepło o Billym Rayu, któremu chciało się jechać aż z Laramie, by zaprosić mnie na kolację.

— Przestanę tu przychodzić — powiedziała Flip, sadowiąc się naprzeciw mnie. Miała na sobie sukienkę jak dla lalki, różowe podkolanówki aż do ud i parę pensjonarskich półbucików, wszystko włożone mniej więcej w dobrą stronę. — Kolejka jest na czterdzieści minut.

A ty powinnaś w niej stanąć, pomyślałam.

— Mają tu wspólny stół — stwierdziłam.

— Nikt tam nie siada. Tylko śwuki i drętwole — powiedziała. — Raz żeśmy usiedli z Brinem przy wspólnym stole. — Pochyliła się, by podciągnąć podkolanówki.

Taśmy klejącej nie zauważyłam. Flip skinęła na kelnera.

— Z chudym mlekiem w szklance Jazula i mało piany — zamówiła nonszalancko. Spojrzała na mnie. — Brine zamówił lat-te z Sumatrą. — Wzięła moją torbę z księgarni. — Co to takiego?

— Prezent urodzinowy dla córeczki doktor Damati. Wyjęła zawartość i obracała ją w dłoniach.

— To książka — poinformowałam.

— Nie mieli na wideo? — Włożyła książkę z powrotem do torby. — Ja bym jej kupiła Barbie. — Odrzuciła pasmo włosów. Teraz zobaczyłam, że miała taśmę klejącą na czole. Pośrodku, w wyciętym otworze, widać było coś, co przypominało małe „n” wytatuowane między brwiami.

— Co masz wytatuowane?

— To nie tatuaż — odparła, odgarniając włosy, bym mogła się przyjrzeć. Rzeczywiście, było to małe „n”. — Teraz nikt nie robi sobie tatuaży.

Już chciałam jej przypomnieć o sowie białej, ale zauważyłam, że zaklejona jest taśmą — małe kółeczko tam, gdzie przedtem była sowa.

— Tatuaże są sztuczne. Wpuszczają ci pod skórę chemikalia i kancerogeny — powiedziała. — A to jest piętno.

— Piętno? — spytałam. Po co właściwie rozpoczęłam tę rozmowę?

— Piętno jest naturalne. Nie wstrzykujesz sobie niczego. Ujawniasz tylko to, co już było w ciele. Wie pani, ogień to jeden z czterech żywiołów.

Sara z Chemicznego byłaby zachwycona.

— Nigdy czegoś takiego nie widziałam — stwierdziłam. — Co oznacza to „n”?

Spojrzała zdezorientowana.

— Co oznacza? Nic nie oznacza. To jest „n”. Rozumie pani, ja naturalna. To osobiste wyznanie.

Zaniechałam pytania, dlaczego jej osobiste wyznanie jest tak skromne albo czy nie wydaje jej się, że ktoś mógłby uznać to za skrót od „niekompetentna”.

— To jest „n” — oświadczyła. — Osoba, która nie potrzebuje nikogo, zwłaszcza śwuka, co siada przy wspólnym stole i zamawia Sumatrę. — Westchnęła głęboko.

Kelner przyniósł nam kawę w szerokich filiżankach, co mogło być trendem, ale prawdopodobnie było po prostu praktyczne. Nalewanie gorącego napoju do wąskiej szklanki mogło się tragicznie skończyć.

Flip znowu westchnęła i z przygnębioną miną zlizała pianę z łyżki o długiej rączce.

— Czy czuła pani kiedyś świąd?

Ponieważ nie miałam pojęcia, co w tym wypadku znaczy świąd, również oblizałam własną łyżkę, mając nadzieję, że pytanie było retoryczne.

Istotnie.

— No, tak jak dziś. Jest weekend, a ja tkwię tu z panią. — Westchnęła i przewróciła oczyma. — Faceci są do bani.