Zrozumiałam z tego, że miała na myśli Brine’a — chłopaka w glanach, ponakłuwanego ćwiekami.
— Życie jest do bani. Pytam siebie, co ja w tej pracy robię. Niewiele, pomyślałam.
— Wszystko jest do bani. Donikąd człowiek nie zmierza, niczego człowiek nie osiąga. A ja mam dwadzieścia dwa lata! — Zjadła całą łyżkę pianki. — No bo dlaczego ja nigdy nie mogę spotkać faceta, co nie jest śwukiem?
Może to z powodu tego tatuażu na czole, pomyślałam, ale zaraz uświadomiłam sobie, że ze mną też nie jest lepiej.
— To tak jak w tekście Groupthink. — Spojrzała na mnie wyczekująco, ale potem wypuściła z płuc tyle powietrza, że myślałam, iż zupełnie oklapnie. — Nie wie pani co to Groupthink? To najważniejsza kapela w Seattle. W ich piosence tak leci: „Rozkręcam się na starcie, pluję, nic nie robię, tylko czuję świąd”. Tu jest obskurnie — popatrzyła na mnie wściekle, jakby to była moja wina. — Muszę się stąd zbierać.
Schwyciła swój rachunek i poczłapała przez tłum do naszego kelnera.
Po chwili podszedł do mojego stolika i podał mi ten rachunek.
— Pani znajoma powiedziała, że pani płaci — oświadczył. — I że mi pani ma dać dwadzieścia procent napiwku.
Błękit Alicji (1902 – 04)
Modny kolor wylansowany przez córkę Teddy’ego Roosevelta, ładną, żwawą nastolatkę, której ojciec kiedyś powiedział: „Mogę być albo prezydentem Stanów Zjednoczonych, albo kierować Alicją. Chyba jednak nie potrafię robić obu tych rzeczy naraz”. Alicja Roosevelt stała się jedną z pierwszych gwiazd mediów. Każdy jej ruch, każda wypowiedź, każdy strój były kopiowane przez skwapliwe rzesze. Gdy zaprojektowano dla niej sukienkę w kolorze pasującym do jej szaronie-bieskich oczu, dziennikarze nazwali ten odcień błękitem Alicji. Barwa natychmiast zyskała popularność. W komedii muzycznej Irena śpiewano piosenkę pod tytułem „Suknia w kolorze błękit Alicji”, sklepy sprzedawały szaroniebieskie tkaniny, kapelusze, wstążki do włosów, a setkom dziewczynek nadano imię Alicja i ubierano je nie w tradycyjny róż, lecz w błękit.
Gdy Flip sobie poszła, wróciłam do ogłoszeń. Sprawiały wrażenie smutnych i rozpaczliwych.
„K/R/B, bardzo samotna, szuka kogoś, kto naprawdę potrafi zrozumieć”.
Spacerowałam po centrum handlowym, spoglądając na podkoszulki z wróżkami, poduszki z wróżkami, mydełka i wodę toaletową o nazwie „Czarodziejka” w butelce w kształcie kwiatu. W sklepie papierniczym mieli karty z życzeniami, kalendarze i papier do pakowania — wszystko we wróżkowe wzory. Widziałam czajnik we wróżki i porcelanę łączącą w sobie kilka trendów: kubek do cafe latte ozdobiony wróżką przebraną za fiołek.
Słońce znikło, dzień poszarzał, ochłodziło się. Zanosiło się nawet na śnieg. Zaszłam do „Ostatniego Krzyku Mody”, by się ogrzać i zobaczyć, jak dokładnie wygląda postmodernistyczny róż.
Moda na kolory związana jest na ogół z postępem technicznym. W latach siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku, po przełomie w przemyśle farbiarskim, pojawiły się kolory fiołko-woróżowy i turkusowy, w latach sześćdziesiątych naszego stulecia — barwy świecące, później opalizujący brąz i szmaragd na karoseriach samochodów.
Nowych barw nie wymyśla się często, ale ten fakt nie peszy projektantów mody. Po prostu nadają nowe nazwy starym kolorom. Na przykład „szokujący róż” Elsy Schiaparelli w latach dwudziestych, czy „chanelowski beż”, będący przedtem nijakim beżem. Można też nazwać kolor czyimś imieniem, bez względu na to, czy dana osoba to nosiła. Na przykład wiktoriański błękit, zieleń, czerwień i zawsze popularna — a przy tym mająca nazwę o wiele bardziej konsekwentną — wiktoriańska czerń.
Ekspedientka w „Ostatnim Krzyku Mody” rozmawiała ze swym chłopakiem przez telefon i starannie oglądała końce swych włosów.
— Czy mają państwo coś w różu postmodernistycznym? — spytałam.
— Taaa — odparła dziewczyna agresywnie i wróciła do telefonu. — Muszę tu obsłużyć jedną kobietę — powiedziała, z trzaskiem odłożyła słuchawkę i powlokła się ku wieszakom, szurając nogami.
To musi być teraz w modzie, pomyślałam, idąc za nią. Jest moda na Flip.
Przeszła obok stoiska z bluzami w anioły, przecenionymi o siedemdziesiąt pięć procent, i wskazała rząd stelaży.
— To jest róż po-mo. — Przewróciła oczyma. — Nie postmodernistyczny.
— Najmodniejszy kolor tej jesieni — powiedziałam.
— Nieważne — odparła i powlokła się z powrotem do telefonu.
Ja tymczasem oglądałam „najbardziej szałowy kolor od lat sześćdziesiątych”.
Nic nowego. Po raz pierwszy, około 1928 roku, nazywał się różany popiół, a powtórnie, w 1954 roku, gołębioróżowy.
W obu wypadkach był to ponury, szarawy róż, odbierający barwę włosom i skórze. Nie wpłynęło to jednak na jego niesamowitą popularność. Bez wątpienia obecnie znowu się przyjmie w nowym wcieleniu po-mo.
Nazwa nieco gorsza od różanego popiołu, ale nazwy nie muszą być ponętne, by coś zrobiło furorę. Weźmy na przykład „wszawy”, kolor roku 1776. A szałem na dworze Ludwika XVI był — nie żartuję — „pchli”. I nie po prostu „pchli”. Stał się tak popularny, że zyskał wiele apetycznych odcieni: młodopchli, staropchli, pchli brzuszek, pchle nóżki, mlecznopchli.
Kupiłam metr wstążki w odcieniu po-mo różu, by mieć to w laboratorium. Ekspedientka musiała więc odłożyć słuchawkę.
— To służy do owijania włosów — poinformowała mnie, spojrzała z dezaprobatą na moją krótką fryzurę i źle mi wydała resztę.
— Podoba się pani róż po-mo? — spytałam. Westchnęła.
— To obowiązujący kolor na jesień.
Naturalnie. W tym leżała tajemnica wszystkich mód: instynkt stadny. Każdy chciał wyglądać tak jak wszyscy. Dlatego kupowali sobie białe kożuszki, spodnie rybaczki, bikini. Ktoś jednak pierwszy musiał włożyć buty na platformach czy obciąć włosy, a to oznaczało przeciwstawienie się instynktowi stadnemu.
Swoje za mało reszty wraz z tasiemką włożyłam do torebki (trzymałam ją, bardzo teraz niemodnie, na ramieniu) i wyszłam na ulicę. Śnieg popadywał; uliczni grajkowie odziani w sandały air-bag i ekwadorskie koszule drżeli z zimna. Włożyłam rękawiczki z jednym palcem — coś zupełnie śwukowego — i poszłam w kierunku biblioteki. Oglądałam po drodze wystawy szykownych sklepów oraz kioski z bajglami i ogarniało mnie coraz większe przygnębienie. Nie miałam pojęcia, skąd biorą się mody, nawet ten lansowany obecnie postmodernistyczny róż. Projektant nie może zmusić ludzi do kupowania i noszenia rzeczy w danym kolorze, do układania na ten temat dowcipów, a gazet — do zamieszczania wstępniaków „Na co zanosi się w modzie?”
Projektanci mody potrafią sprawić, by coś stało się popularne w jednym sezonie, zwłaszcza że w sklepach niczego innego nie można znaleźć, ale nie są w stanie zrobić z tego szału. W 1971 roku usiłowali wprowadzić spódnice midi i zupełnie im się nie udało. Przez lata przewidywali powrót kapeluszy; daremnie. Żeby coś stało się prawdziwą manią, reklama nie wystarcza. Trzeba czegoś jeszcze, ale nie miałam pojęcia co to takiego.
Im więcej zdobywałam danych, tym bardziej byłam przekonana, że nie w nich tkwi odpowiedź. Zwiększone poczucie niezależności, obawa przed zawszeniem, ułatwiona jazda na rowerze to tylko późniejsze wyjaśnienia zjawiska, którego nikt nie rozumiał. Zwłaszcza ja.
Zastanawiałam się nawet, czy zajmuję się właściwą dziedziną. Nie miałam satysfakcji z pracy, wszystko, co robię, wydawało mi się bez sensu, czułam jakiś… świąd.