Nie stawia się żadnych żądań, nie wymaga papierów, nie faworyzuje żadnej dziedziny badawczej. Wybrańcy sprzed dwóch lat to: laureat Nagrody Nobla, asystent na uczelni, chemik z francuskiego instytutu naukowego, wynalazca amator. Jeden natomiast fakt znany jest z całą pewnością — wysokość grantu. Dyrekcja pisała to właśnie na dużej karcie: 1 000 000 dolarów.
— Zdobywca Grantu Niebnitza otrzymuje milion dolarów, które może wydać na dowolne wybrane przez siebie badania. — Dyrekcja zerwała z tablicy kartę. — Grant Niebnitza przyznawany jest za wrażliwość naukową. — Napisał „nauka”. — Za myślenie dywergentne. — Napisał „myślenie”. — I za stosowne predyspozycje do dokonania istotnego odkrycia. — Dodał „odkrycie”, po czym postukał wskaźnikiem poszczególne słowa. — Nauka. Myślenie. Odkrycie.
— Co to wszystko ma wspólnego z nami? — spytał cicho Ben-nett.
— Dwa lata temu Grant Niebnitza dostał pewien instytut w Paryżu — powiedziała Dyrekcja.
— Wcale nie, otrzymał go naukowiec, który tam pracuje — szepnęłam.
— A tam stosuje się przestarzałe techniki zarządzania — stwierdziła Dyrekcja.
— O nie! — mruknęłam. — Dyrekcja oczekuje, że zdobędziemy Grant Niebnitza!
— Ale przecież nikt nawet nie wie, jak się go przyznaje — powiedział cicho Bennett.
Dyrekcja spojrzała na nas lodowato.
— Komitet Grantu Niebnitza szuka wybitnych twórczych projektów, mogących się przyczynić do istotnego odkrycia naukowego, a o to chodzi w PONURze. Teraz proszę państwa o dobranie się w grupach i zapisanie pięciu rzeczy, które mogą państwo zrobić, by uzyskać Grant Niebnitza.
— Modlić się — zaproponował Bennett. Wzięłam kartkę i zapisałam:
1. Optymalizacja potencjału
2. Zasilanie sfery realizacyjnej
3. Wdrażanie perspektywiczne
4. Strategizacja priorytetów
5. Wzmocnienie podstawowych struktur
— Co to takiego? — spytał Bennett, czytając spis. — To nie ma sensu.
— Podobnie jak oczekiwanie, byśmy dostali Grant Niebnitza — stwierdziłam i podałam kartkę.
— Teraz weźmy się do pracy. Musimy myśleć dywergentnie.
Dokonajmy istotnego odkrycia — ogłosiła Dyrekcja i wymasze-rowała ze wskaźnikiem pod pachą.
Wszyscy pozostali na miejscach, osłupiali. Wyjątek stanowiły tylko Alicja Turnbull, która robiła w swym kalendarzu pośpieszne notatki, oraz Flip, która weszła do sali i zaczęła rozdawać papiery.
— Przewidywane rezultaty: istotne osiągnięcie naukowe — powiedziałam, kręcąc głową. — Krótkie fryzury z pewnością do tego nie należą.
— Czy oni nie wiedzą, że nauka nie rozwija się w ten sposób? Nie możesz sobie nakazać odkrycia naukowego. Ono pojawia się, gdy spoglądasz na coś, nad czym przez lata pracowałeś, i nagle dostrzegasz związek, którego nigdy wcześniej nie zauważyłeś. Albo gdy patrzysz na coś zupełnie innego. Czasami pojawia się przez czysty przypadek. Nie dokonasz odkrycia po prostu dlatego, że masz chęć. Czy oni tego nie wiedzą?
— Zauważ, że ci ludzie awansowali Flip. Co to takiego „stosowne predyspozycje do dokonania istotnego odkrycia”?
— Dla Fleminga była to obserwacja, że pleśń zabija bakterie — powiedział Ben.
— A skąd Dyrekcja wie, że Grant Niebnitza przyznawany jest za twórcze projekty z perspektywą? Skąd wiedzą, że istnieje jakikolwiek komitet? Niebnitz może być po prostu starym bogatym facetem, dającym pieniądze na projekty, które nie wykazują żadnego potencjału.
— Wówczas my jesteśmy pewniakami — stwierdził Bennett.
— Z tego, co wiemy, wynika, że Niebnitz może przyznać grant osobie, której nazwisko zaczyna się na C albo generuje je z sufitu.
Flip niedbale człapała obok. Wręczyła kartki Bennettowi.
— Czy to instrukcja, jak wypełniać uproszczony formularz? — spytał.
— Nieee. — Przewróciła oczyma. — To petycja, żeby bufet był rejonem całkowicie wolnym od dymu.
Powoli odmaszerowała.
— Wiem teraz, co oznacza to „n” — oświadczyłam. — „Nieznośna”.
Kiwnął głową.
— „Nie do wytrzymania”.
Czapki z szopa (maj –grudzień 1955)
Szał, który ogarnął dzieci. Zainspirowany telewizyjnym serialem Walta Disneya Davy Crockett, o bohaterze pogranicza z Kentucky, który walczył pod Alamo i jako trzylatek „ziabił misia”. Czapkom towarzyszyły inne przedmioty: łuki i strzały, noże i strzelby na kapiszony, lassa, koszule z frędzlami, rogi na proch, pojemniki na śniadanie, układanki, książeczki do kolorowania, piżamy, spodnie i siedemnaście nagranych wersji Ballady o Davym Crocketcie. Każde dziecko w Ameryce znało wszystkie zwrotki na pamięć. Zabrakło skór szopów i zaczęto rozpruwać przebrzmiały hit — futra z szopów z lat dwudziestych. Niektórzy chłopcy obcinali sobie nawet włosy na kształt szopiej czapy. Moda załamała się tuż przed Gwiazdką 1955 roku — w sklepach pozostały setki nie sprzedanych czapek.
Następnego dnia, gdy wywracałam laboratorium do góry nogami w poszukiwaniu wycinków prasowych, które dałam Flip do skopiowania, doszłam do wniosku, że nowa asystentka musiała być przydzielona do Biologii. Dlatego Bennett ją tam spotkał. W południe odwiedziła mnie Gina.
— Nie dbam o to, co mówią. Zatrudniając ją postąpiłam słusznie — powiedziała. Wyglądała na osobę zaszczutą. — Shirl prawidłowo wydrukowała i poukładała dwadzieścia egzempla-
rży mojego artykułu. Nic mnie nie obchodzi, że wdycham wtór-no-wtórny dym.
— Wtórno-wtórny dym?
— Flip nazywa tak powietrze wydychane przez palaczy. Ale ja się tym nie przejmuję. Warto.
— Shirl została przydzielona do was? Gina skinęła głową.
— Dziś rano dostarczyła mi listy. Moje listy. Musisz postarać się, by przydzielono ją również do ciebie.
— Postaram się — oparłam.
Łatwiej jednak było to powiedzieć, niż zrobić. Mając asystentkę, Flip (wraz z moimi wycinkami) zniknęła z powierzchni ziemi. Dwukrotnie przeszukałam cały budynek; bufet, gdzie na każdym stole znajdował się duży napis PALENIE WZBRONIONE; Dział Zaopatrzenia, gdzie Desiderata usiłowała zrozumieć, co to jest cartridge do drukarki. W końcu zastałam Flip w moim laboratorium. Siedziała przy moim komputerze i coś pisała.
Usunęła napis z ekranu, nim zdołałam zobaczyć, co to takiego, i podskoczyła. Powiedziałabym, że miała skruszoną minę, o ile w ogóle zdolna byłaby do skruchy.
— Pani go nie używała — stwierdziła. — Pani tu nawet nie było.
— Czy zrobiłaś mi odbitki tych artykułów, które dałam ci w poniedziałek?
Patrzyła, jakby nie rozumiejąc.
— Na wierzchu były ogłoszenia osobiste. Odrzuciła z czoła pasmo włosów.
— Czy mówiąc o mnie, użyłaby pani słowa „elegancka”?
Jej długie cienkie pasmo włosów owijał teraz wściekle niebieski kordonek. Taśma klejąca na czole, z wyciętym otworem, obramowywała „n”.
— Nie — odparłam.
— Nie można wymagać, żeby człowiek był wszystkim — powiedziała bez związku. — Nieważne. Nie wiem, dlaczego pani tak się zaczytuje ogłoszeniami. Ma pani przecież tego swojego kowboja.