Выбрать главу

— Planowanie eksperymentu? — spytała Dyrekcja z zapałem.

— Tak. Korzyścią praktyczną dla HiTeku byłoby lepsze zrozumienie, jak informacja rozprzestrzenia się w ludzkich społeczeństwach i…

— Jaka jest pani podstawowa dziedzina? — przerwał.

— Statystyka. Korzyść z zastosowania owiec zamiast makaków polega…

Nie skończyłam, gdyż Dyrekcja już stała i potrząsała mą dłonią.

— Dokładnie o taki projekt chodzi w PONURze. Synergia dyscyplin naukowych, implementowanie inicjatywy, kooperacja stwarzająca nowatorskie paradygmaty środowiska pracy.

On rzeczywiście mówi akronimami, pomyślałam zdziwiona i prawie nie zwróciłam uwagi na jego następne słowa.

— …dokładnie takiego projektu poszukuje Komitet Grantu Niebnitza. Chcę, by go natychmiast wdrożono. Jak szybko może go pani uruchomić?

— Ja… to… — jąkałam się. — Musimy wykonać pewne badania wstępne na temat zachowania się owiec. Istnieją również ’,. przepisy dotyczące żywych zwierząt…

Dyrekcja machnęła lekceważąco ręką.

— Załatwienie tej sprawy to już nasz problem. Chciałbym, żeby wraz z doktorem O’Reillym wykazali państwo naukową wrażliwość połączoną z dywergentnym myśleniem. Oczekuję rzeczy wielkich. — Entuzjastycznie potrząsnął moją dłonią. — HiTek zrobi wszystko, by pokonać biurokratyczne procedury i natychmiast uruchomić projekt.

I rzeczywiście.

Pozwolenia natychmiast wypisano, z wypełniania dodatkowych papierków zrezygnowano, a formularze zgody na użycie żywych zwierząt były gotowe, nim zdążyłam zejść do Biologii i zawiadomić Bennetta, że projekt zyskał aprobatę.

— Co to znaczy „natychmiast uruchomić”? — spytał zaniepokojony. — Nie zrobiliśmy żadnych badań wstępnych. Jak owce się komunikują, czego potrafią się nauczyć, co jedzą…

— Mamy mnóstwo czasu — uspokajałam go. — To przecież Dyrekcja.

Znowu się myliłam. W piątek Dyrekcja wezwała mnie na biały dywanik i powiadomiła, że wszystkie pozwolenia są gotowe, zgoda na użycie żywych zwierząt uzyskana.

— Czy może pani sprowadzić owce do poniedziałku?

— Muszę się dowiedzieć, czy właściciel zdąży to zorganizować. — Miałam nadzieję, że Billy Ray nie zdąży.

A jednak udało mu się, choć nie przywiózł ich osobiście. Brał udział w wirtualnym spotkaniu ranczerów w Lander. W zastępstwie przysłał Miguela, który miał kółko w nosie, australijski kapelusz i słuchawki na głowie, ale nie wykazywał chęci do wyładunku owiec.

— Gdzie je chcecie? — powiedział takim tonem, że aż zerknęłam pod rondo australijskiego kapelusza, by sprawdzić, czy na czole nie widnieje „n”.

Pokazaliśmy mu furtkę do zagrody. Westchnął ciężko, wycofał ciężarówkę mniej więcej do furtki i oparł się o kabinę z miną człowieka wyzyskiwanego.

— Nie wyładuje ich pan? — spytał w końcu Ben.

— Billy Ray kazał je dostarczyć — odparł Miguel. — Nic nie mówił o wyładowywaniu.

— Powienien pan poznać naszą urzędniczkę od poczty — zauważyłam. — Jesteście dla siebie stworzeni. Czujnie pochylił australijski kapelusz.

— Gdzie ona mieszka?

Bennett przeszedł na tył samochodu i podniósł rygiel zamykający drzwi.

— Chyba nie wypadną wszystkie jednocześnie i nie stratu-ją nas? — zapytał.

Nie miały zamiaru. Trzydziestka owiec stała na platformie ciężarówki. Beczały z przerażenia.

— No, chodźcie — zachęcał Ben. — Czy to dla nich nie za wysoko? Potrafią stąd skoczyć?

— Skakały z urwiska w Z dala od zgiełku, więc tu na pewno nie jest za wysoko — zauważyłam.

Ben poszedł jednak po kawałek dykty, by zrobić zaimprowizowaną rampę, a ja zajrzałam do doktora Rieza, który przed przełączeniem się na płazińce prowadził doświadczenia z końmi. Chciałam pożyczyć uździenicę.

Szukał jej całą wieczność i obawiałam się, że kiedy wrócę, nie będzie już potrzebna, jednak owce nadal stały zbite w gromadę z tyłu ciężarówki.

Ben wyglądał na sfrustrowanego, a Miguel przy szoferce kołysał się w rytm jakiejś niesłyszalnej melodii.

— Nie chcą wyjść — stwierdził Ben. — Próbowałem je wołać, namawiać i gwizdać.

Wręczyłam mu uździenicę.

— Sprowadźmy z rampy jedną, może pozostałe pójdą za nią — powiedział. Wziął uździenicę i wszedł po rampie. — Zejdź 2 drogi, wszystkie gwałtownie mogą się rzucić naprzód.

Nałożył uździenicę na łeb najbliższej owcy. Rzeczywiście, gwałtownie się rzuciła. W tył ciężarówki.

— Może uda ci się podnieść którąś owcę i wynieść ją na zewnątrz. — Przypomniałam sobie okładkę jednej z książek z aniołami. Widniał na niej bosy anioł niosący zagubione jagnię. — Wybierz jakąś mniejszą.

Ben skinął głową. Wręczył mi uździenicę i wszedł na rampę. Poruszał się powoli, by nie przestraszyć owiec.

— Nic wam nie zrobię. Cicho, cicho.

Owce nawet nie drgnęły. Ben przyklęknął przy jednej, wsunął ręce pod jej brzuch, po czym wysoko uniósł zwierzę. Ruszył ku rampie.

Tamten anioł, zanim podniósł owieczkę, uśpił ją widocznie chloroformem. Zwierzę kopało czterema racicami w cztery strony, wierciło się wściekle i uderzyło Bena łbem w szczękę. Stracił równowagę, a owca wywinęła się i kopnęła go w dołek. Upuścił ją, aż zadudniło. Dała nura w zbite stado, becząc histerycznie.

Pozostałe owce zawtórowały.

— Jesteś cały? — spytałam.

— Chyba tak. — Poruszył próbnie szczęką. — Co się stało z „jagniątkiem, tak potulnym i łagodnym”?

— Widocznie Blake w rzeczywistości nigdy nie miał do czynienia z owcami. — Pomogłam mu zejść z rampy. — Co teraz? Oparł się o koryto z wodą, dysząc ciężko.

— W końcu poczują pragnienie. Proponuję przeczekać. — Ostrożnie dotknął podbródka. Miguel przyczłapał do nas.

— Wiecie, nie mogę tkwić tu cały dzień! — ryknął, przekrzykując to, co mu grało w słuchawkach, i wrócił do szoferki.

— Zadzwonię do Billy’ego Raya — oznajmiłam.

Jego telefon komórkowy był jednak poza zasięgiem.

— Może jeszcze raz podkraść się do nich z uździenicą — zaproponował Ben, gdy wróciłam.

Podjął próbę. Następnie usiłowaliśmy zajść stado od tyłu, pchać owce, grozić Miguelowi, a podczas długich przerw, oparci o koryto, zialiśmy jak zgonione psy.

— Z pewnością zachodzi tu dyfuzja informacji — stwierdził Ben, masując sobie ramię. — Postanowiły nie schodzić z ciężarówki.

Nadeszła Alicja.

— Mam sylwetkę optymalnego kandydata do Grantu Nie-bnitza — powiedziała do Bena. Na mnie nie zwracała uwagi. — I znalazłam jeszcze jednego Niebnitza. Przemysłowca. Zrobił majątek na rafinacji rudy, założył kilka fundacji dobroczynnych. Oglądam kryteria selekcji komitetów tych fundacji. Chodź, Ben, zapoznasz się z tym profilem — dodała.

— Idź — zgodziłam się. — Naprawdopodobniej niczego nie stracisz. Spróbuję znowu złapać Billy’ego Raya. Zadzwoniłam do niego.

— Musisz po prostu… — zdążył powiedzieć i wyszedł z zasięgu. Wróciłam do zagrody. Owce opuściły ciężarówkę i pasły się J na suchej trawie.

— Co zrobiłaś? — Ben pojawił się za mymi plecami.