Gdy próbowała podnieść się z łóżka, dostała takich zawrotów głowy, że z powrotem opadła na poduszki. Chwyciła oburącz materac jak rozbitek kurczowo trzymający się szczątków statku unoszonych na powierzchni wzburzonego morza.
Uczucie wirowania i kołysania w końcu wzbudziło w niej strach. Wiedziała, że powinna się bać, lecz aż do tej chwili lęk drzemał gdzieś w zakamarkach jej umysłu. Oddech Jilly stał się płytki i przyspieszony, a serce łomotało w coraz bardziej szalonym rytmie, pompując z krwią fale przerażenia, które lada chwila mogło przerodzić się w panikę.
Nigdy nie interesowała jej władza nad innymi, ale za nic nie pozwoliłaby, aby ktoś zabronił jej być panią własnego losu. Może popełniała błędy, fakt, popełniała – mnóstwo błędów – ale jeżeli miała mieć spieprzone życie, to wolała spieprzyć je sama. Siłą odebrano jej władzę nad własnym losem, posłużono się chemią, narkotykami – z przyczyn, których nie rozumiała, choć bardzo starała się skupić na słowach swojego prześladowcy, mamroczącego coś na swoje usprawiedliwienie.
Wraz ze strachem zalała ją fala gniewu. Pomimo gróźb o karaoke i karate, mimo pozowania na Amazonkę z Południowego Zachodu, Jilly nie miała natury wojowniczki rozdzielającej razy na prawo i lewo. Jej bronią z wyboru był humor i wdzięk. Teraz jednak, widząc przed sobą obfity tyłek napastnika, miała ochotę wymierzyć mu potężnego kopniaka. Gdy komiwojażer-lekarz, czy kim on tam był, podszedł do biurka po colę i trzy torebki fistaszków, Jilly jeszcze raz usiłowała wstać z łóżka, przejęta świętym oburzeniem.
I znów jej tratwa zachybotała się na jaskrawym morzu fatalnego wystroju motelu. Drugi atak zawrotów głowy, jeszcze gorszy od poprzedniego, wywołał wir mdłości, który ścisnął jej żołądek, więc zamiast kopnąć gruby tyłek, jak sobie wyobraziła, jęknęła tylko:
– Będę rzygać.
Zgarniając puszkę coli i fistaszki i zabierając swoją torbę lekarską, nieznajomy rzekł:
– Lepiej się opanuj. Skutki znieczulenia mogą utrzymywać się dość długo. Mogłabyś znów stracić przytomność, a jeżeli zemdlejesz podczas torsji, skończysz jak Janis Joplin i Jimi Hendrix, dusząc się własnymi wymiocinami.
Och, cudownie. Po prostu wyszła kupić piwo korzenne. Zupełnie niewinnie. Nie wiązało się z tym żadne szczególne ryzyko. Rozumiała, że będzie musiała okupić przyjemność picia suchą grzanką na śniadanie, lecz przez myśl jej nie przeszło, że narazi się na niebezpieczeństwo uduszenia własnymi wymiocinami. Gdyby wiedziała, w ogóle nie ruszałaby się z pokoju i piła wodę z kranu; w końcu to, co było dobre dla Freda, było też dobre dla niej.
– Leż spokojnie – polecił jej dziwak bez cienia rozkazującego tonu, ale z czymś w rodzaju troski. – Leż spokojnie, to mdłości i zawroty głowy miną po dwóch, trzech minutach. Nie chcę, żebyś się udusiła, to byłoby głupie, ale nie mogę ryzykować i zostać, żeby cię niańczyć. Pamiętaj, jeśli mnie dopadną i dowiedzą się, co zrobiłem, zaczną szukać każdego, komu zrobiłem zastrzyk i zabiją cię.
Pamiętaj'? Zabiją? Oni?
W ogóle nie przypominała sobie, żeby ją przed czymś podobnym ostrzegał, doszła więc do wniosku, że musiał o tym mówić, gdy jej umysł, nad którym zaczęła już odzyskiwać panowanie, tkwił pogrążony w oparach mgły gęstej jak londyńska. Stojąc przy drzwiach, obejrzał się.
– Policja nie ochroni cię przed tymi ludźmi. Nikt ci nie pomoże.
Leżąc na kołyszącym się łóżku w rozchybotanym pokoju, nie mogła powstrzymać myśli o kanapce z kurczakiem grubo posmarowanej majonezem i tłustych frytkach, które jadła wieczorem. Starała się skupić na napastniku, pragnąc zaatakować go słowami, skoro nie mogła dać mu kopniaka w tyłek, ale kolacja wciąż podchodziła jej do gardła.
– Jedyna twoja szansa – powiedział mężczyzna – to wydostać się z obszaru poszukiwań, zanim cię zatrzymają i zmuszą do badania krwi.
Kanapka z kurczakiem szamotała się w niej, jak gdyby zachowała resztki kurzej świadomości, jak gdyby ptak próbował podjąć pierwszą niezdarną próbę powrotu do życia.
Jednak Jilly zdołała się odezwać, wstydząc się w tej samej chwili, że poczęstowała go obelgą, która i tak byłaby kiepska, nawet gdyby wypowiedziała ją bezbłędnie:
– Docałuj mnie w pupę.
W klubach często musiała sobie radzić z wesołkami, którzy zachowywali się jak bydło na widowni, waliła ich po tępych łbach, wykręcała grube karki i kąsała złośliwe serca, dopóki nie zaczęli wołać mamy – w przenośni, oczywiście – bombardując ich słowami, które odnosiły skutek jak ciosy Mohammeda Alego z jego najlepszego okresu. Jednak w oszołomieniu po zaaplikowanym specyfiku wydawała się równie zabawna jak majonez, który w tym momencie był najmniej śmieszną substancją we wszechświecie.
– Jesteś tak atrakcyjna – powiedział mężczyzna – że na pewno ktoś się tobą zajmie.
– Kłupi gutas – odrzekła, jeszcze bardziej zażenowana zupełnym upadkiem swej, kiedyś potężnej, słownej machiny wojennej.
– W przyszłości, dobrze ci radzę, lepiej nie puszczaj pary z ust o tym, co się tu wydarzyło…
– Tłupi gukas – poprawiła się, zdając sobie tylko sprawę, że odkryła nowy sposób przekręcania tej samej obelgi.
– …nie wychylaj się…
– Głupi kutas – powiedziała, tym razem wyraźnie, choć epitet zabrzmiał mniej dobitnie niż wymówiony z błędem.
– …i nigdy nie mów nikomu, co ci się przydarzyło, bo gdy tylko wyjdzie to na jaw, wezmą cię na cel.
– Skruwiel! – niemal wyrzuciła z siebie, choć takimi wulgaryzmami, wypowiadanymi poprawnie czy nie, raczej się nie posługiwała.
– Powodzenia – rzekł i wyszedł, zabierając ze sobą colę, fistaszki i diaboliczny, roztargniony uśmiech.
7
Dylan odciął się od krzesła i odwiedził łazienkę – siku chciało mu się aż strach, dylu ciach-ciach – a po powrocie stwierdził, że Shep wstał od biurka i odwrócił się plecami do niedokończonej świątyni sinto. Zwykle gdy był pochłonięty układanką, nie można go było od niej odciągnąć obietnicami ani nagrodami, ani siłą, dopóki nie wstawił we właściwe miejsce ostatniego kawałka. Teraz jednak stał w nogach łóżka, wpatrując się z uwagą w przestrzeń, jak gdyby dostrzegł tam jakiś fizyczny kształt, i szepnął, nie do Dylana i prawdopodobnie nie do siebie, ale do zjawy, którą widział tylko on:
– Przy blasku księżyca.
W okresach przytomności Shepherd zazwyczaj emanował osobliwością jak świeca blaskiem. Dylan przyzwyczaił się do życia w aurze dziwactw brata. Był prawnym opiekunem Shepa od ponad dekady, od przedwczesnej śmierci matki, która nastąpiła, gdy Shep miał dziesięć lat, dwa dni przed dziewiętnastymi urodzinami Dylana. Po tak długim czasie żadne słowa ani działania Shepa raczej nie mogły go już zaskoczyć. Dawniej czasem uważał, że osobliwe zachowanie Shepa bywa straszne, lecz przez wiele lat młodszy brat nie zrobił niczego, co mogłoby wzbudzić w Dylanie dreszcz przerażenia – aż do tej chwili.
– Przy blasku księżyca.
Shep wyglądał tak samo sztywno i pokracznie jak zawsze, ale jego postawa zdradzała niezwykłe wzburzenie. Czoło, zwykle gładkie i spokojne jak u Buddy, zmarszczyło się. Na twarzy malował się wyraz surowości, jakiej Dylan nigdy u niego nie widział. Shep przyglądał się widmu, którego nikt poza nim nie mógł zobaczyć, zagryzając wargę z gniewem i zaniepokojeniem. Dłonie zacisnął w pięści, jak gdyby miał ochotę wymierzyć komuś cios, choć nigdy przedtem Shepherd O'Conner w złości nie podniósł na nikogo ręki.
– Shep, co się dzieje?
Jeśli wierzyć szalonemu lekarzowi ze strzykawką, musieli stąd szybko wiać. Ucieczka wymagała jednak współdziałania Shepa, który sprawiał wrażenie, jakby znalazł się na krawędzi wybuchu i jeśli się nie uspokoi, trudno sobie będzie z nim poradzić. Brat był niższy od Dylana, ale miał pięć stóp dziesięć cali wzrostu i ważył sto sześćdziesiąt funtów, nie można więc było go prostu złapać za pasek i wynieść z pokoju motelowego jak walizki. Gdyby postanowił, że nie ma ochoty iść, złapałby się mocno słupka łóżka albo zaklinował w drzwiach, zapierając się rękami i nogami w futrynie.