Towarzyszył mu niższy i młodszy mężczyzna – miał może pięć stóp i dziewięć, dziesięć cali wzrostu i ważył jakieś sto sześćdziesiąt funtów – ubrany w niebieskie dżinsy i białą koszulkę z rysunkiem kojota, nieszczęsnego prześladowcy Strusia Pędziwiatra. Był bez butów i szedł za wyższym mężczyzną z ociąganiem; na prawej nodze miał porządnie nałożoną skarpetkę, ale lewa była luźna i powłóczył nią przy każdym kroku.
Mimo że fan kojota trzymał bezwładnie opuszczone ręce i nie stawiał oporu, Jilly doszła do wniosku, że wcale nie ma ochoty iść z niedźwiedziowatym, ponieważ był ciągnięty za ucho. Z początku zdawało się jej, że niższy protestuje przeciw takiemu upokorzeniu. Gdy zbliżyli się do niej, usłyszała wyraźniej słowa młodszego i raczej nie mogła ich zinterpretować jako sprzeciwu.
– …elektroluminescencja, luminescencja katodowa… Niedźwiedziowaty przystanął przed Jilly, zatrzymując też niższego. Głosem znacznie niższym – lecz nie mniej łagodnym – od głosu Kubusia Puchatka, powiedział:
– Przepraszam, ale nie słyszałem, co pani mówiła. Przechylając głowę z powodu dłoni trzymającej go za lewe ucho, młodszy cały czas gadał, ale chyba nie zwracając się ani do zwalistego, ani do Jilly:
– …nimb, aureola, halo, korona, halo przysłoneczne…
Nie była pewna, czy to spotkanie rzeczywiście jest tak osobliwe, jak się wydawało, czy może jej percepcję zaburzają długotrwałe skutki narkozy. Głos rozsądku nakazywał jej milczeć i czym prędzej biec do biura motelu, byle dalej od pary nieznajomych, ale głos rozsądku był ledwie szeptem, powtórzyła więc: – Ten uśmiechnięty gnojek ukradł mi samochód.
– …zorza polarna południowa, zorza polarna północna, światło gwiazd…
Zauważając wzrok Jilly, wielkolud rzekł: – To mój brat, Shep.
– …światłość, stopoświeca, strumień świetlny…
– Miło mi cię poznać, Shep – powiedziała, nie dlatego, że rzeczywiście było jej miło, ale nie wiedziała, co innego można powiedzieć, bo nigdy wcześniej nie znalazła się w takiej sytuacji.
– …kwant światła, foton, bougie decimale – rzekł Shep, nie patrząc jej w oczy i dalej wyrzucając z siebie potok bezsensownych słów, gdy Jilly rozmawiała z jego starszym bratem.
– Jestem Dylan.
Wcale nie wyglądał na Dylana. Wyglądał jak Bruno albo Samson, albo Łagodny Ben.
– Shep jest trochę chory – wyjaśnił Dylan. – Ale nieszkodliwy. Nie bój się. Jest tylko… niezupełnie normalny.
– A kto dziś jest? – odparła Jilly. – Normalność skończyła się może w 1953 roku. – Czując nawrót zamroczenia, oparła się o jeden ze słupków podtrzymujących zadaszenie korytarzyka. – Muszę wezwać gliny.
– Powiedziała pani „uśmiechnięty gnojek".
– Dwa razy.
– Jaki uśmiechnięty gnojek? – spytał z takim zaniepokojeniem, jak gdyby chodziło o jego samochód, nie jej.
– Uśmiechnięty gnojek, który je orzeszki, wbija igły i kradnie samochody, taki gnojek.
– Ma pani coś na ręce.
Zerknęła ciekawie, spodziewając się ujrzeć zmartwychwstałego żuka.
– Ach, to plaster.
– Króliczek – powiedział, marszcząc z niepokojem szeroką twarz.
– Nie, plaster.
– Króliczek – upierał się. – Sukinsyn dał pani królika. Ja mam tańczącego psa.
W zadaszonym przejściu było dość światła, by Jilly zauważyła, że oboje paradują z opatrunkami dla dzieci: ona ma kolorowego figlarnego królika, on rozradowanego szczeniaka.
Usłyszała glos Shepa, który mówił nieprzerwanie: -…lumen, kandelogodzina, lumenogodzina… Przestała go słuchać, przypominając sobie:
– Muszę wezwać gliny.
Dylan, który do tej pory mówił bardzo serio, przemówił jeszcze poważniej:
– Nie, nie. Lepiej nie mieszajmy w to glin. Nie mówił pani, co się ma stać?
– On, czyli kto?
– Stuknięty lekarz.
– Jaki lekarz?
– Ten gnojek wbijający igły
– To był lekarz? Mnie się wydawało, że to komiwojażer. – Dlaczego sądzi pani, że to komiwojażer?
Jilly zmarszczyła brwi. – Nie jestem pewna.
– Oczywiście, że to był jakiś stuknięty lekarz.
– To dlaczego rozbija się po motelu, atakuje ludzi i kradnie cadillaki? Czemu nie zabija pacjentów w swoim prywatnym gabinecie, tak jak powinien?
– Nic pani nie jest? – zapytał Dylan, przyglądając się jej uważniej. – Nie wygląda pani za dobrze.
– Prawie się porzygałam, potem udało mi się powstrzymać, potem znowu chciałam wymiotować i znowu nic. To przez narkozę.
– Jaką narkozę?
– Chyba chloroform. Stuknięty komiwojażer. – Pokręciła głową. – Nie, ma pan rację, to musiał być lekarz. Komiwojażerowie nie podają narkozy.
– Mnie po prostu walnął w głowę.
– To bardziej podobne do komiwojażera. Muszę zadzwonić po gliny.
– Nie ma mowy. Nie mówił pani, że zaraz zjawią się tu zawodowi mordercy?
– Cieszę się, że nie amatorzy. Jeśli już trzeba zginąć, lepiej z ręki profesjonalisty. A w ogóle wierzy mu pan? To bandyta i złodziej samochodów.
– Wydaje mi się, że mówił prawdę.
– To zakłamany worek łajna – upierała się.
– Przezroczystość, promienistość, pochodnia słoneczna – powiedział, Shep, tak to w każdym razie brzmiało, choć Jilly nie była pewna, czy któreś z tych sylab faktycznie są słowami.
Dylan spojrzał na coś ponad ramieniem Jilly i kiedy dal się słyszeć ryk silników, obejrzała się, szukając źródła tego dźwięku. Obok parkingu biegła ulica. Jej przeciwległą stronę osłaniał nasyp, nad którym ze wschodu na zachód, równolegle do szlaku księżyca, przebiegała autostrada międzystanowa. Po luku zjazdu mknęły z zawrotną szybkością trzy wozy terenowe.
– …światło, iluminacja, blask, promień…
– Shep, chyba się powtarzasz – powiedział, Dylan, nie odrywając wzroku od trzech wozów.
Były to trzy identyczne chevrolety suburbany. Szyby ciemne jak przyłbica Dartha Vadera skutecznie ukrywały pasażerów. -…jasność, świetlistość, błysk, lśnienie…
Nawet nie próbując hamować, pierwszy chevrolet przejechał znak stopu na dole zjazdu i przeciął cichą dotąd ulicę. Była to północna strona motelu, a wjazd na parking znajdował się od frontu kompleksu budynków, od strony zachodniej. Nie zatrzymując się pod znakiem stopu, kierowca okazał brak respektu wobec kodeksu drogowego; teraz z fantazją zademonstrował brak poszanowania dla tradycyjnej konstrukcji drogi. Chevrolet przeskoczył krawężnik, przerył szeroki na dziesięć stóp pas zieleni, wyrzucając spod kół grudki ziemi i zmiażdżone kawałki kwitnącej lantany, uniknął zderzenia z drugim krawężnikiem, wylądował czterema kołami na parkingu mniej więcej sześćdziesiąt stóp od Jilly, ostro skręcił, nie żałując gum, i pomknął na zachód, na tyły motelu.
– …promienność, ogień, pożar…
Drugi chevrolet suburban podążył za pierwszym, a trzeci za nim, siekając następne porcje sałatki z lantany. Jednak kiedy dwa pozostałe samochody znalazły się na parkingu, drugi, zamiast jechać za pierwszym, skręcił na wschód w kierunku frontu motelu. Trzeci ruszył prosto na Jilly, Dylana i Shepa.
– …łuna, płomień…
Gdy Jilly pomyślała, że furgonetka zaraz ich rozjedzie i rozważała, czy uskoczyć w lewo, czy w prawo, zastanawiając się równocześnie, czy jednak nie zwymiotować, trzeci kierowca okazał się nie gorszym showmanem niż jego dwaj koledzy. Chevrolet zahamował tak ostro, że niemal zarył przednim zderzakiem w ziemię. Na dachu nagle rozbłysły cztery ruchome reflektory, wzięły ich na cel i zalały ostrym światłem o mocy zdolnej upiec szpik w kościach.