Dopadli już ściganą ofiarę. Wszystko wskazywało na to, że stuknięty lekarz zginął w cadillacu, zanim zdołali go pojmać i przesłuchać. Wraz z nim ogień musiał też strawić to, co nazywał dziełem swojego życia, a także wszelkie dowody na to, że brakuje filołek z tajemniczą szprycą. Grupa pościgowa, oddział – czy kimkolwiek ci ludzie byli – sądziła, że pogoń zakończyła się sukcesem. Jeśli szczęście będzie sprzyjać Dylanowi, nigdy nie dowiedzą się, że było inaczej, a on nie dostanie kuli w łeb.
Zwolnił, a potem zatrzymał samochód, gapiąc się z niezdrową ciekawością na płonące auto. Gdyby przejechał, nie przystając, mogłoby to wyglądać podejrzanie.
Siedząca obok Jilly zrozumiała powód jego ociągania się z odjazdem.
– Trudno grać hienę, jeżeli zna się ofiarę.
– Wcale go nie znaliśmy, a jeszcze kilka minut temu nazwałaś go zakłamanym workiem łajna.
– Nie o nim mówię. Cieszę się, że uśmiechnięty gnojek nie żyje. Mówię o miłości mojego życia, moim pięknym granatowym cadillacu.
Przez moment kilku rzekomych golfistów przyglądało się Dylanowi i Jilly gapiącym się na płonący wrak. Bóg jeden wie, co pomyśleli sobie o Shepherdzie, który siedział z tyłu, wciąż osłaniając głowę rękami, i zupełnie nie interesował się pożarem, jak i wszystkim innym, poza własną skórą. Gdy mężczyźni odwrócili się od forda, uznając jego kierowcę i pasażerów za nieszkodliwych gapiów, Dylan zwolnił hamulec i ruszył dalej.
Na końcu wyjazdu znajdowała się ulica, przy której niecałą godzinę temu odważył się kupić cheeseburgery i frytki – kolejną ratę przybliżającą go o krok do choroby serca. Jednak nie miał okazji zjeść kolacji.
Skręcił w prawo, kierując się w stronę autostrady i słysząc dobiegające z oddali wycie syren. Nie przyspieszał.
– Co masz zamiar zrobić? – spytała Jillian Jackson. – Odjechać daleko stąd.
– A potem?
– Odjechać jeszcze dalej stąd.
– Nie możemy wiecznie uciekać. Zwłaszcza że nie wiemy, przed kim albo czym uciekamy – ani dlaczego.
W jej uwadze brzmiało tyle prawdy i rozsądku, że trudno z nią było polemizować i gdy Dylan szukał w myślach odpowiedzi, zorientował się, że osiągnął poziom ekspresji werbalnej, jaki w jej przekonaniu cechował wszystkich malarzy.
Gdy zbliżali się do wjazdu na autostradę, siedzący za Dylanem brat wyszeptał:
– Przy blasku księżyca.
Shepherd wymówił to tylko raz, na szczęście – zważywszy na jego skłonność do powtarzania – ale potem rozpłakał się. Shep nie był beksą. Rzadko płakał w ciągu minionych siedemnastu lat, odkąd skończył trzy lata i uciekł od cierpień i rozczarowań tego świata, odkąd zaczął spędzać większą część życia w bezpieczniejszym świecie, jaki sam sobie stworzył. A teraz: dwa razy łzy w ciągu jednego wieczoru.
Nie szlochał i nie zawodził, płakał cicho: prawie bezgłośnie łapał powietrze i cichutko kwilił, połykając wszystkie odgłosy skargi, zanim zdołały wydostać się na zewnątrz. Mimo że Shep bardzo starał się zdusić emocje, nie potrafił ukryć ich gwałtowności. Dręczył go jakiś tajemniczy smutek. We wstecznym lusterku widać było, że jego spokojne zazwyczaj oblicze – ciasno obramowane ramionami – krzywi się w niewyobrażalnym cierpieniu, zupełnie jak twarz z „Krzyku" Edwarda Muncha.
– Co mu się stało? – spytała Jilly, gdy dojechali do końca wjazdu.
– Nie wiem. – Dylan z niepokojem spoglądał to na drogę, to we wsteczne lusterko. – Nie wiem.
Shep wolno zsunął dłonie z czubka głowy wzdłuż skroni, jak gdyby stracił nad nimi władzę, ale zaraz zacisnął je w pięści. Wcisnął kostki palców w policzki, jakby próbował powstrzymać straszne ciśnienie wewnętrzne, które groziło pęknięciem kości czaszki, rozciągnięciem ciała i rozdęciem twarzy w maskę z pokazu dziwów natury.
– Boże drogi, nie wiem – powtórzył Dylan, zdając sobie sprawę z drżenia własnego głosu. Opuścił wjazd i włączył się do ruchu na wschodnim pasie autostrady międzystanowej.
Samochody mknęły przez noc Arizony w kierunku Nowego Meksyku o wiele szybciej niż ford expedition. Dylan, wytrącony z równowagi kwileniem i jękami brata, nie potrafił dostosować się do tempa narzuconego przez innych kierowców.
Potem poczciwy Shep – posłuszny i spokojny Shep – zrobił coś, czego jeszcze nigdy przedtem nie robił: zaczął się bić pięściami po twarzy.
Niezręcznie balansując donicą trzymaną na kolanach, Jilly odwróciła się do tyłu i krzyknęła z przerażeniem:
– Nie, Shep, skarbie, nie rób tego!
Chociaż Dylan wiedział, że bezwarunkowo muszą teraz uciekać od mężczyzn w czarnych chevroletach, włączył prawy kierunkowskaz i zatrzymał się na szerokim poboczu.
Robiąc krótką przerwę w wymierzaniu sobie kary, Shep wyszeptał:
– Robisz swoje.
I znów zaczął się okładać.
11
Jilly wysiadła z forda, żeby zostawić Dylana O'Connera sam na sam z bratem, i usadowiła swój jeszcze niezbyt rozrośnięty tyłek na barierze przy drodze. Siedziała zwrócona plecami do bezmiaru pustyni, gdzie w gorącym powietrzu nocy pełzały jadowite węże, polowały tarantule kosmate jak obłąkani mułłowie talibów i grasowały najstraszniejsze gatunki tego okrutnego świata piasku, kamieni i splątanych krzewów, jeszcze bardziej przerażające od węży i pająków. Stworzenia, które mogły czaić się za plecami Jilly, interesowały ją o wiele mniej niż te, które mogły nadjechać wschodnim pasem w trzech identycznych chevroletach suburbanach. Jeśli mogli wysadzić w powietrze cadillaca coupe deville rocznik 1956 w idealnym stanie, są zdolni do każdej niegodziwości.
Nie miała już mdłości ani zawrotów głowy, jednak nie czuła się całkiem normalnie. Serce przestało jej skakać jak oszalała żaba – tak jak podczas ucieczki z motelu – ale nie bilo też spokojnie jak u dziewczynki z chóru.
Spokojna jak dziewczynka z chóru. To powiedzonko Jilly przejęła od matki. Mówiąc „spokojna", mama miała na myśli nie jedynie „cicha i opanowana", ale także „cnotliwa i pobożna", i nie tylko. Kiedy mała Jilly stroiła fochy albo się obrażała, matka zawsze stawiała jej za przykład dziewczynkę z chóru, a gdy jako nastolatka ulegała czarowi jakiegoś obsypanego trądzikiem casanowy, matka proponowała jej z powagą, by dorosła do ideału często cytowanej i w gruncie rzeczy mitycznej dziewczynki z chóru.
Ostatecznie Jilly wstąpiła do kościelnego chóru, częściowo po to, by przekonać matkę, że jej serce pozostało czyste, a częściowo dlatego, że marzyła się jej światowa kariera piosenkarki pop. Zdumiewająco wiele bogiń muzyki pop w młodości śpiewało w chórach kościelnych. Oddany swej pracy dyrygent chóru – który był również nauczycielem śpiewu – przekonał ją wkrótce, że wrodzone zdolności predysponują ją raczej do śpiewania w tle niż solo, ale zupełnie odmienił jej, życie, gdy pewnego razu zapytał:
– Dlaczego w ogóle chcesz śpiewać, Jillian, skoro masz wspaniały talent rozśmieszania innych? Ludzie szukają pociechy w muzyce, kiedy nie potrafią się śmiać, ale lepszym lekarstwem jest zawsze śmiech.
Teraz, na autostradzie międzystanowej, daleko od kościoła i matki, ale tęskniąc za jednym i drugim, siedząc na stalowej barierze wyprostowana jak w ławce chóru, Jilly przyłożyła sobie dłoń do gardła i wyczula pulsowanie skurczowe w prawej tętnicy szyjnej. Puls był szybszy niż u bogobojnej dziewczynki z chóru ukojonej psalmami na cześć bożej miłości i pięknie zaintonowanym „Kyrie elejson", ale nie walił jak oszalały. Ten rytm Jilly znała z kilku pierwszych występów na scenach klubów, kiedy materiał nie trafił do publiki. Przyspieszone bicie serca przyjętego chłodno artysty, przeżywającego długie upokarzające minuty w blasku reflektorów. Rzeczywiście, czuła charakterystyczną lepką wilgoć na czole, mokry chłód na karku, na krzyżu i dłoniach – lodowatą wilgoć, która od wysokich prosceniów na Broadwayu do podłych scenek na głębokiej prowincji nosiła tylko jedną nazwę: dygot po kompletnej klapie.