Różnica tym razem polegała na tym, że powodem nerwów i zimnego potu nie była katastrofa jej numeru komediowego, ale straszne podejrzenie, że być może rozlatuje się jej cale życie. Dlatego był to dygot maksymalny.
Oczywiście, możliwe, że wpadała w melodramatyczny ton. Nieraz oskarżano ją o takie skłonności. Nie można jednak było zaprzeczyć, że siedziała pośrodku bezludnej pustyni z dala od wszystkich, którzy ją kochali, w towarzystwie zdecydowanie dziwnej pary nieznajomych, niemal przekonana, że jeśli zwróci się o pomoc do władz, okaże się, że są w zmowie z ludźmi, którzy wysadzili w powietrze jej ukochanego cadillaca. Na domiar złego z każdym uderzeniem serca krew niosła w głąb jej tkanek jakąś nieznaną słabość.
Po namyśle uznała, że w tym wypadku rzeczywistość przerasta wszystkie inscenizowane melodramaty – pod względem szybkości akcji, wywoływania nadmiernych emocji i mniejszego szacunku dla związków przyczynowo-skutkowych.
– Melodramat, niech to szlag – mruknęła.
Przez otwarte tylne drzwi forda Jilly dobrze widziała Dylana O'Connera, który siedział obok brata i mówił – z przejęciem i bez ustanku. Ryk i gwizd przejeżdżających samochodów skutecznie zagłuszał jego słowa, ale sądząc po nieobecnym spojrzeniu Shepa, równie dobrze Dylan mógł siedzieć w aucie samotnie i mówić sam do siebie.
Z początku trzymał brata za ręce, powstrzymując go przed wymierzaniem sobie ciosów, od których z jednego nozdrza pociekła mu strużka krwi. Po jakimś czasie puścił Shepa i po prostu siedział blisko, pochylając się do niego, oparty łokciami o kolana, ze złączonymi dłońmi, ale ciągle mówił
Nie słysząc Dylana przez jazgot aut, Jilly odniosła wrażenie, że mówi do brata przyciszonym głosem. Mdłe światło we wnętrzu samochodu i sylwetki obu mężczyzn – siedzących blisko siebie, a jednak osobno – przywodziły na myśl konfesjonał. Im dłużej przyglądała się braciom, tym silniejszemu złudzeniu ulegała, dopóki nie poczuła zapachu pasty do drewna, którą w jej dzieciństwie czyszczono konfesjonały, oraz dymu kadzidła palonego od dziesiątków lat, którym przesiąknął cały kościół.
Ogarnęło ją poczucie niesamowitości, jak gdyby scena przed jej oczyma miała sens nieuchwytny dla pięciu zmysłów, jakby kryła mnóstwo tajemnic, u których źródeł tkwiło coś… transcendentnego. Jilly zbyt mocno stąpała po ziemi, żeby być jakimś medium czy mistyczką; nigdy przedtem nie popadała w takie nastroje.
Choć wieczorne powietrze nie mogło pachnieć niczym bardziej egzotycznym niż alkaliczny powiew pustyni Sonora i spaliny przejeżdżających samochodów, przestrzeń między Jilly a O'Connerami zdawała się gęstnieć od dymu kadzidła. Otaczający ją ostry aromat – goździków, mirry i żywicy olibanowej – nie był już po prostu wspomnieniem zapachu; stał się prawdziwy jak rozgwieżdżone niebo nad jej głową i żwir pobocza autostrady pod jej stopami. Drobiny wonnego dymu w zamkniętym wnętrzu forda załamywały i odbijały blask oświetlenia pod sufitem, malując wokół O'Connerów błękitne i złote aureole, a Jilly mogłaby przysiąc, że to nie mała lampka, ale bracia promieniują światłem.
Spodziewała się, że w tej scenie rolę księdza będzie grał Dylan, ponieważ z nich dwóch to Shep był chyba zagubioną duszą. Ale miną i postawą Dylan bardziej przypominał pokutnika, a nieobecne spojrzenie Shepa zamiast pustki zdawało się wyrażać kontemplację. I kiedy młodszy z braci zaczął wolno i rytmicznie kiwać głową, przybrał wygląd czcigodnego kapłana w sutannie, którego władza duchowa uprawnia do udzielania rozgrzeszenia. Jilly wyczuwała, że w tej nieoczekiwanej zamianie ról kryje się prawda o głębokim znaczeniu, lecz nie potrafiła jej pojąć, nie potrafiła też zrozumieć, dlaczego subtelne relacje między tymi dwoma mężczyznami tak ją interesują ani dlaczego miałyby stanowić klucz do wybawienia z sytuacji, w jakiej się znalazła.
Niesamowitość goniła niesamowitość: Jilly usłyszała srebrzysty śmiech dzieci, choć nie było tu żadnych dzieci, a zaraz po perlistym wybuchu radości rozległ się łopot skrzydeł. Rozglądając się uważnie po gwieździstym sklepieniu, na tle konstelacji nie zauważyła sylwetek żadnych ptaków, a jednak trzepot skrzydeł i śmiech narastały. Jilly wstała i powoli zaczęła się odwracać, skonsternowana i zdumiona.
Nie przychodziło jej do głowy żadne słowo na określenie nadzwyczajnego zjawiska, jakiego właśnie doświadczała, ale nie mogła tego nazwać halucynacją. Dźwięki i zapachy nie były ani sennie ulotne, ani hiperrealistycznie intensywne, jak mogłaby się spodziewać po halucynacjach, lecz precyzyjnie pasowały do rzeczywistych odgłosów i woni wieczoru: nie były cichsze ani głośniejsze od pomruku i świstu przejeżdżających aut, ani bardziej czy mniej wyraziste niż odór spalin.
Ciągle odwracając się w stronę otaczającego ją poszumu skrzydeł, ujrzała rzędy świec na pustyni, na południe od miejsca, w którym stała, może dwadzieścia stóp za barierą. W ciemności płonęło co najmniej czterdzieści świec wotywnych osadzonych w małych miseczkach z rubinowego szkła.
Jeśli to było przywidzenie, szanowało rządzące rzeczywistością prawa fizyki. Metalowy świecznik stał u stóp niewielkiej wydmy między kępami splątanych bylin, rzucając dokładnie taki cień, jaki powstałby od blasku świec, którym służył za podstawę. Chimery refleksów ognia potrząsały lwimi grzywami i wiły się jak węże na piasku, a srebrno-zielone liście roślin lizały ciemnoczerwony blask, błyszcząc jak języki kosztujące karmazynowe wino Zinfindel. Światło nie padało na pustynię w sposób irracjonalny, jak w przypadku nadprzyrodzonego blasku, ostentacyjnie gardzącego prawami natury, ale wchodziło w logiczną zależność z każdym elementem scenerii.
Na południu, ale kilka jardów na wschód od świec i jeszcze bliżej bariery, stała pojedyncza ławka kościelna, być może zwrócona w stronę prezbiterium i głównego ołtarza, których jednak nie było widać. Jeden koniec drewnianej ławki tkwił wbity w zbocze wydmy; na drugim siedziała kobieta w czarnej sukni.
Po tej połaci ziemi, na której nie było ławki i świec, pędziły w dawnych czasach dzikie konie; serce Jilly galopowało teraz z hukiem, który przypominał tętent ciężkich kopyt na ubitym piasku. Spływał po niej lodowaty pot, jakiego jeszcze nie zaznała podczas niepowodzenia na scenie, a zamiast zwykłego lęku upokorzenia ogarnął ją strach, że odchodzi od zmysłów.
Kobieta na ławce, ubrana w granatową lub czarną suknię, miała kruczoczarne włosy spływające na plecy. Na znak szacunku dla Boga nakryła głowę białą koronkową mantylą, która przypadkiem odrobinę się zsunęła, ukrywając jej twarz. Pogrążona w modlitwie, zdawała się nieświadoma obecności Jilly i tego, że wokół niej zniknęły ściany świątyni.
Powietrze wciąż drgało od łopotu skrzydeł, coraz głośniejszego i bliższego, tak że Jilly potrafiła rozróżnić trzepot poszczególnych lotek, miała więc pewność, że słyszy ptaki, a nie nietoperze o skórzastych skrzydłach. Mknęły w jej stronę, tnąc ze świstem powietrze, z upiornym odgłosem rozkładając i składając, rozkładając i składając chorągiewki piór jak pręciki japońskiego wachlarza, pozostając jednak niewidzialne dla Jilly.
Obracała się i obracała w poszukiwaniu ptaków, dopóki nie ujrzała przed sobą otwartych drzwi forda expedition, za którymi nadal siedzieli Dylan i Shep, udając grzesznika i spowiednika w konfesjonale, świetliści jak zjawy. Dylan nie zdawał sobie sprawy, że Jilly zetknęła się z czymś nadprzyrodzonym, zupełnie pochłonięty bratem, który był równie nieobecny i z którym być może na zawsze stracił kontakt; nie mogła zwrócić jego uwagi na świece ani rozmodloną kobietę, ponieważ strach odebrał jej glos, omal nie pozbawiając oddechu. Szkwał skrzydeł przerodził się w huragan potężniejący z każdą sekundą, jak narastający glos werbla, który przeniknął ją na wskroś, do szpiku kości. Głośny niczym zgrzyt przekładni odgłos i trąba powietrzna wywołana łopotem niewidzialnych skrzydeł obróciły nią, wzburzając jej włosy i uderzając silnym podmuchem w twarz, aż znów ujrzała przed sobą świece wotywne i siedzącą w ławce pokutnicę.