Zobaczyła jasność, gdy nagle coś rozbłysło jej przed oczyma, a potem nastąpił jeszcze jaśniejszy błysk i migotanie świetlistych piór, jak drgający płomień. W mgnieniu oka opadła ją roziskrzona chmara gołębi. Widząc wściekły trzepot skrzydeł Jilly spodziewała się ataku dziobów i zaczęła się bać o oczy. Zanim zdążyła zasłonić się rękami, rozległ się trzask donośny niczym bicz boży, budząc popłoch stada, które zaczęło kotłować się jeszcze gwałtowniej. Gdy na jej twarzy rozbiła się fala skrzydeł Jilly krzyknęła, ale bezgłośnie, bo przerażenie wciąż zatykało jej gardło jak szczelny korek butelkę. Pod kanonadą skrzydeł zmrużyła oczy przekonana, że oślepnie, lecz w tym momencie wszystkie ptaki zniknęły, tak samo raptownie, jak się zjawiły. Nie tylko przestała je widzieć, ale nie słyszała też wściekłego trzepotu.
Zniknęły świece na wydmach. I kobieta w mantyli, odchodząc do nieznanego kościoła razem z kawką, na której przybyła. Z odblokowanego gardła Jilly wyrwał się krótki zdławiony dźwięk przypominający szczeknięcie. Już po pierwszym rozdygotanym wdechu poczuła zapach, który mógł być ostatnim na liście tysiąca pożądanych woni. Krew. Subtelny, lecz wyraźny, którego nie sposób pomylić z żadnym innym – zapach rzezi i ofiary, tragedii i chwały: lekko metaliczny z nutką miedzi i śladem żelaza. Na jej twarzy rozbryznęła się więc nie tylko biała fala skrzydeł Drżącymi dłońmi ostrożnie dotknęła gardła podbródka i policzków i spoglądając z odrazą na gęstą ciecz oblepiającej jej palce, rozpoznała tę samą wilgoć na wargach i wyczula smak tej samej substancji, którą miała na czubkach palców. Wrzasnęła, tym razem już nie bezgłośnie,
12
Autostrada, czarniejsza niż oświetlony mdłym blaskiem księżyca mrok pustyni, momentami zdawała się rozwijać przed fordem, prowadząc Jilly i braci O'Connerów w głąb chaosu i zapomnienia. Czasem jednak wyglądała, jak gdyby wysnuwała się z chaosu i formowała w regularny kłębek, nieubłaganie wiodąc ich w stronę precyzyjnie ustalonego i nieuniknionego przeznaczenia.
Jilly nie wiedziała, która z tych możliwości napawa ją większym strachem: pakowanie się w jeszcze większy gąszcz kłopotów, w ciernistą gęstwinę, gdzie każdy ruch oznaczał kolejne bolesne zetknięcie z nieznanym, które mogło ją doprowadzić na skraj obłąkania – czy odkrycie prawdy o uśmiechniętym człowieku z igłą i zgłębienie tajemnicy złocistego płynu w strzykawce.
W ciągu swego dwudziestopięcioletniego życia nauczyła się, że zrozumienie nie zawsze – a nawet rzadko – przynosi spokój. Teraz, od chwili powrotu do pokoju motelowego z piwem korzennym, tkwiła w czyśćcu niewiedzy i dezorientacji, gdzie życie przypominało koszmar na jawie albo zły i bardzo wyrazisty sen. Gdyby jednak znalazła odpowiedzi na wszystko, mogłaby dojść do wniosku, że została za życia uwięziona w piekle i zatęskniłaby jeszcze za względną ciszą i spokojem czyśćca, choć nerwy miała tu napięte do ostateczności.
Dylan, tak jak przedtem, nie skupiał całej uwagi na drodze, lecz co chwila zerkał we wsteczne lusterko i oglądał się przez ramię, żeby sprawdzić, czy Shep nie robi sobie krzywdy; teraz mial dwa zmartwienia, które przeszkadzały mu w prowadzeniu samochodu. Od dramatycznego występu Jilly na drodze – bełkotała coś o ptakach i krwi – Dylan zaczął się do niej odnosić z taką samą braterską troską, z jaką traktował Shepherda.
– Naprawdę czułaś smak… smak krwi? – zapytał. – I zapach? – Tak. Wiem, że to nie była prawdziwa krew. Ty jej nie widziałeś. Ale mnie wydawała się bardzo realna.
– Słyszałaś ptaki i czułaś dotyk skrzydeł
– Tak.
– Czy halucynacje zwykle angażują wszystkie zmysły – albo angażują tak całkowicie?
– To nie była żadna halucynacja – oświadczyła z uporem. – No, ale rzeczywistość też nie.
Posłała mu wściekłe spojrzenie, a on zrozumiał, jakim niebezpieczeństwem grozi mu wygłaszania sugestii, że Jilly – Amazonka Południowego Zachodu, dzielna mieszkanka krainy kaktusów – może ulegać halucynacjom. Jej zdaniem halucynacje stanowiły dolegliwość bardzo zbliżoną do staromodnych damskich przypadłości, takich jak wapory, omdlenia i uporczywa melancholia.
– Nie jestem histeryczką – powiedziała. – Ani alkoholiczką na odwyku, nie biorę grzybków halucynogennych, więc słowo „halucynacja" w ogóle nie wchodzi w grę.
– Powiedzmy, że to była wizja.
– Nie jestem też Joanną d'Arc. Bóg nie wysyła mi żadnych wiadomości. Wystarczy. Nie mam już ochoty o tym mówić, w każdym razie nie teraz i jeszcze nie przez jakiś czas.
– Musimy…
– Powiedziałam, nie teraz. – Ale…
– Boję się, rozumiesz? Boję się i jak będziemy o tym bez przerwy gadać, nie zacznę się mniej bać. Przerwa, proszę o przerwę, w porządku?
Rozumiała, dlaczego przygląda się jej ze zmartwioną miną, a nawet z pewną dozą nieufności, ale nie odpowiadała jej rola obiektu jego troski. Trudno jej było nawet znosić słowa otuchy ze strony przyjaciół; a współczucie obcej osoby mogło łatwo przerodzić się w litość. Nie tolerowała niczyjej litości. Jeżyła się na samą myśl, że ktoś może ją uważać za słabą i nieszczęsną istotę i nie cierpiała protekcjonalnego traktowania.
Istotnie, ukradkowe spojrzenia Dylana, aż ociekające współczuciem, rozdrażniły Jilly, która postanowiła od nich uciec. Odpięła pas, podwinęła nogi, zostawiając donicę Freda na podłodze pod siedzeniem, i odwróciła się bokiem, sprawdzając, czy u Shepa wszystko w porządku, i umożliwiając jego bratu skupienie się na prowadzeniu samochodu.
Dylan zostawił Shepowi apteczkę. Ku zdziwieniu Jilly młody człowiek otworzył ją, położył na siedzeniu obok siebie i we właściwy sposób skorzystał z jej zawartości, choć w tak intensywnym skupieniu i z tak nieobecnym wyrazem twarzy, że wyglądał jak automat. Tamponami nasączonymi wodą utlenioną cierpliwie zmywał zakrzepłą krew z nosa, którym wydawał świst przy każdym wdechu. Postępował z tak niezwykłą delikatnością, że ciemnoczerwony strumyczek przestał płynąć. Brat powiedział mu, że to tylko zwykłe krwawienie i nie złamał nosa, a Shep zdawał się potwierdzać diagnozę, opatrując swój uraz bez żadnego skrzywienia czy syku bólu. Za pomocą wacików zmoczonych alkoholem zmył zaschłą krew z górnej wargi, kącika ust i podbródka. Kiedy bił się po twarzy, zdarł skórę z kostek dłoni, zahaczając o zęby; te zadrapania też przemył alkoholem, a potem nałożył odrobinę neosporyny. Kciukiem i palcem wskazującym prawej ręki zaczął sprawdzać po kolei wszystkie zęby, najpierw górne, potem dolne; za każdym razem, gdy upewnił się, że ząb mocno tkwi na swoim miejscu, przerywał zabiegi i mówił:
– Jest, jak ma być, panie.
Shep unikał kontaktu wzrokowego, jego mina wskazywała, że znajduje się w zupełnie innym świecie, w fordzie nie było żadnego szlachcica – lorda ani księcia, ani królewicza – wynikało więc z tego, że nie mówi do nikogo z obecnych.