– Jest, jak ma być, panie.
Działał metodycznie niemal jak robot, ale chwilami w jego ruchach dało się zauważyć pewną nieporadność, jak gdyby podczas konstrukcji i programowania mechanizmu popełniono błędy, których jeszcze nie wyeliminowano.
Jilly kilka razy próbowała zagadać do Shepa, lecz jej wysiłki spełzły na niczym. Mówił tylko do Pana Zębów, posłusznie składając mu meldunki o stanie swojego zdrowia.
– Shep umie rozmawiać – rzekł Dylan. – Chociaż nawet gdy jest w najlepszej formie, nie można się raczej po nim spodziewać błyskotliwych ripost, które zrobiłyby z niego duszę towarzystwa. Mówi po shepowemu, jak ja to nazywam, ale całkiem ciekawie.
Sprawdziwszy kolejny ząb, Shep oświadczył z tylnego siedzenia:
– Jest, jak ma być, panie.
– Ale na razie nie uda ci się z nim nawiązać dialogu – ciągnął Dylan. – Jest wytrącony z równowagi. Nie radzi sobie za dobrze z żadnym zamieszaniem ani zaburzeniem codziennego rozkładu dnia. Najlepiej jest, kiedy dzień przebiega dokładnie tak, jak się spodziewa. Kiedy śniadanie, obiad i kolacja są o właściwej porze, a każdy posiłek składa się z dań, które akceptuje, a jest ich bardzo niewiele, kiedy nie spotyka zbyt wielu nieznajomych, którzy próbują z nim rozmawiać… wtedy udaje się z nim nawiązać kontakt i nagadać do woli.
– Jest, jak ma być, panie – oznajmił Shep, na pozór nie potwierdzając słów brata.
– Co mu dolega? – spytała Jilly.
– Według diagnozy jest autystą, chociaż o wysokim stopniu sprawności. Nie wykazuje skłonności do przemocy, a bywa bardzo rozmowny, więc kiedyś postawiono nawet diagnozę, że to syndrom Aspergera.
– Syn Dromaspergera?
– Zespół Aspergera, zaburzenia rozwojowe. Czasem wydaje się, że Shep funkcjonuje bardzo sprawnie, ale czasem nie tak sprawnie, jak by się chciało. W każdym razie chyba nie można mu przyczepić jednoznacznej etykietki. To po prostu Shep, jedyny w swoim rodzaju.
– Jest, jak ma być, panie.
– Powiedział to już czternaście razy – zauważył Dylan. – Ile człowiek ma zębów?
– Chyba… trzydzieści dwa, razem z zębami mądrości. Dylan westchnął.
– Dzięki Bogu usunięto mu zęby mądrości.
– Mówiłeś, że Shep potrzebuje stabilności. To na pewno dobrze, że tłuczecie się po kraju jak Cyganie?
– Jest, jak ma być, panie.
– Wcale się nie tłuczemy – odparł Dylan wyraźnie urażony pytaniem, choć Jilly wcale nie miała zamiaru go drażnić. – Mamy swój plan, stały porządek, cele, jakie chcemy osiągnąć. Mamy do czego dążyć. Podróżujemy z fasonem. To nie jest wóz konny z wymalowanymi na bokach magicznymi znakami.
– Chciałam przez to powiedzieć, że może lepiej by mu było w jakimś zakładzie.
– Nigdy tam nie trafi.
– Jest, jak ma być, panie.
– Nie wszystkie są takie straszne, jak się powszechnie uważa – powiedziała Jilly.
– Shep ma tylko mnie. Gdybym go wsadził do zakładu, nie miałby już nic.
– Może jednak byłoby mu lepiej. – Nie. Umarłby tam.
– Przede wszystkim chyba nie pozwoliliby, żeby robił sobie krzywdę.
– Shep nie zrobi sobie krzywdy.
– Właśnie robił – zauważyła. – Jest, jak ma być, panie.
– To był pierwszy raz, przypadek – rzekł Dylan, lecz w jego głosie zamiast głębokiego przekonania zabrzmiała nuta niepewności. – Na pewno tego nie powtórzy.
– Wcześniej też ci się tak wydawało.
Mimo że przekroczyli już dopuszczalną prędkość, a ruch na autostradzie nie sprzyjał szybkiej jeździe, Dylan cały czas przyspieszał.
Jilly wyczuła, że próbuje uciec nie tylko od mężczyzn w czarnych chevroletach.
– Możesz jechać nie wiem jak szybko, ale Shep ciągle siedzi z tyłu.
– Jest, jak ma być, panie.
– Stuknięty lekarz daje ci zastrzyk – rzekł Dylan – a jakąś godzinę później doświadczasz odmiennego stanu świadomości… – Przecież prosiłam o przerwę w tej rozmowie.
– A ja nie chcę rozmawiać właśnie o tym – oświadczył stanowczo. – O zakładach, sanatoriach, domach opieki, miejscach, gdzie ludzi traktuje się jak puszki z mięsem, odstawia na półkę i od czasu do czasu odkurza.
– Jest, jak ma być, panie.
– W porządku – ustąpiła Jilly. – Przepraszam. Rozumiem. Zresztą to i tak nie moja sprawa.
– Zgadza się – przytaknął Dylan. – Shep to nie nasza sprawa. Tylko moja.
– W porządku. – No.
– Jest, jak ma być, panie.
– Dwadzieścia – policzyła Jilly.
– Ale twój odmienny stan świadomości dotyczy nas obojga, nie tylko ciebie, ale ciebie i mnie, bo ma związek z zastrzykiem…
– Tego nie możemy być pewni.
Na jego szerokiej i gumowatej twarzy niektóre miny przybierały karykaturalną formę, jak gdyby rzeczywiście był rysunkowym misiem, który przybył do prawdziwego świata prosto z animowanej krainy, zgolił futro na pysku i zapragnął udawać człowieka. W tej chwili niedowierzanie odmalowało się na jego obliczu tak plastycznie, że wyglądał jak kot Sylwester, który mimo swojej przebiegłości dał się zwabić ptaszkowi Tweetie na skraj urwistej skały.
– Och, możemy być pewni. – Wcale nie – upierała się. – Jest, jak ma być, panie.
– Poza tym – ciągnęła Jilly – określenie „odmienny stan" wcale nie podoba mi się bardziej niż „halucynacja". Brzmi, jakbym była jakimś ćpunem.
– Chyba nie będziemy się kłócić o słownictwo.
– Ja się nie kłócę. Mówię tylko, co mi się nie podoba.
– Jeżeli mamy rozmawiać na ten temat, musimy to jakoś nazwać.
– Wobec tego w ogóle o tym nie rozmawiajmy – zaproponowała.
– Musimy. Co twoim zdaniem mamy robić – przez resztę życia jeździć w kółko po całym kraju, nigdzie się nie zatrzymywać i w ogóle o tym nie mówić?
– Jest, jak ma być, panie.
– A propos jazdy – powiedziała Jilly – jedziesz o wiele za szybko.
– Wcale nie.
– Ponad dziewięćdziesiąt.
– Tak się wydaje, kiedy patrzysz ze swojego miejsca. – Doprawdy? A jak się wydaje z twojego?
– Osiemdziesiąt osiem – przyznał, zdejmując nogę z gazu. – Nazwijmy to… mirażem. W tym słowie nie kryją się żadne sugestie zaburzeń umysłowych, zażywania narkotyków ani manii religijnej.
– Jest, jak ma być, panie.
– Mnie się wydaje, że lepsza byłaby „zjawa" – powiedziała Jilly.
– Może być zjawa.
– Chociaż bardziej podoba mi się „miraż".
– Świetnie! Wyśmienicie! Jesteśmy na pustyni, więc nawet pasuje.
– Ale tak naprawdę to nie był miraż.
– Wiem – zapewnił ją pospiesznie. – To była rzecz wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju, którą trudno nazwać. Ale jeżeli widziałaś ten miraż z powodu cholernej szprycy… – Urwał, wyczuwając zbliżający się sprzeciw z jej strony. – Och, zejdź na ziemię! Zdrowy rozsądek podpowiada, że te dwie rzeczy muszą mieć ze sobą związek.
– Zdrowy rozsądek jest przereklamowany.
– Nie w rodzinie O'Connerów.
– Nie należę do rodziny O'Connerów.
– Dzięki czemu nie musimy zmieniać nazwiska. – Jest, jak ma być, panie.
Nie chciała się z nim kłócić, bo wiedziała, że sprawa dotyczy ich obojga, nie potrafiła się jednak powstrzymać.
– A więc w rodzinie O'Connerów nie ma miejsca dla ludzi takich jak ja?
– Znowu zaczynasz z tym „ludzie tacy jak ja"!
– Cóż, widocznie na tym polega problem z tobą.
– To nie problem ze mną, tylko z tobą. Jesteś nadwrażliwa i ciągle się w tobie gotuje, jakbyś miała za chwilę wybuchnąć. – Cudownie. A więc teraz jestem garnkiem gotowym wybuchnąć. Masz nadzwyczajny talent działania ludziom na nerwy. – Ja? Jestem najmniej konfliktowym człowiekiem pod słońcem. Nigdy nikomu nie działałem na nerwy, dopóki nie spotkałem ciebie.