Wciąż panując nad rozdrażnieniem i starając się zachować spokojny ton, spytała:
– Dlaczego więc nie jesteś sławnym malarzem miliarderem? – Nie chcę być sławny ani bogaty.
– Każdy chce być sławny i bogaty.
– Ja nie. Życie i tak jest skomplikowane. – Ale pieniądze znacznie ułatwiają życie.
– Pieniądze znacznie komplikują życie – zaprotestował. – Sława też. Chcę tylko dobrze malować, co dzień coraz lepiej. – Zatem – powiedziała, tracąc kontrolę nad strumieniem sarkazmu – w wyobraźni zobaczysz siebie w przyszłości jako drugiego Vincenta Van Gogha, pomyślisz sobie życzenie i pewnego dnia twoje obrazy znajdą się w muzeach.
– Zamierzam w każdym razie spróbować. Vincent Van Gogh – może, chociaż wyobrażam sobie przyszłość, w której mam oboje uszu.
Niczym niezmącony dobry humor Dylana w obliczu nieszczęścia podziałał na Jilly tak, jakby ktoś przejechał jej po języku papierem ściernym.
– A ja, żeby sprowadzić cię na ziemię, wyobrażam sobie przyszłość, w której będę musiała wepchnąć ci jaja w przełyk. – Tyle w tobie złości?
– Boję się.
– W tej chwili się boisz, jasne, ale zawsze kipisz złością.
– Wcale nie zawsze. Spędzaliśmy z Fredem uroczy i spokojny wieczór, zanim to wszystko się zaczęło.
– Muszą cię dręczyć jakieś trudne nierozwiązane problemy z dzieciństwa.
– Kurczę, robisz na mnie coraz większe wrażenie. Zaraz się okaże, że kiedy nie próbujesz naśladować Van Gogha, w wolnych chwilach zajmujesz się psychoanalizą.
– Jeśli jeszcze trochę podskoczy ci ciśnienie – ostrzegł ją Dylan – pęknie ci tętnica szyjna.
Przez zaciśnięte zęby Jilly wydala wściekły pisk, bo gdyby zdusiła go w sobie, mogłaby wybuchnąć.
– Chcę ci tylko powiedzieć – ciągnął Dylan drażniąco rzeczowym i spokojnym tonem – że jeśli pomyślimy pozytywnie, może rzeczywiście najgorsze mamy już za sobą. A negatywne myślenie na pewno nic nam nie da.
W odruchu gniewu chciała spuścić nogi na podłogę i mocno tupnąć, ale zreflektowała się, przypominając sobie o biednym
bezbronnym Fredzie wciśniętym pod siedzenie. Nabrała więc głęboko powietrza i zaatakowała Dylana:
– Skoro to takie proste, dlaczego przez tyle lat patrzysz spokojnie na ciężką dolę Shepherda? Dlaczego nigdy nie wyobraziłeś sobie, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wychodzi z autyzmu i zaczyna normalnie żyć?
– Nieraz to sobie wyobrażałem – odparł cicho i z goryczą, która zdradzała bezbrzeżny smutek z powodu choroby brata. – Myślę o tym codziennie, żywo i intensywnie, z całej duszy, od kiedy tylko sięgam pamięcią.
Bezkresne niebo. Bezdroże pustyni. Przepaść, która powstała we wnętrzu samochodu, równie rozległa jak bezmiar mroku i pustki za oknami, przepaść, która była dziełem Jilly. Dając się ponieść złości, bezmyślnie przekroczyła granicę dzielącą słuszne argumenty i nieuzasadnioną złośliwość, trafiając Dylana O'Connera w najczulszy punkt, choć wiedziała, że tam zaboli go najbardziej. Wprawdzie siedzieli obok siebie, ale dystans ich dzielący wydawał się nie do przebycia.
W ostrym świetle reflektorów nadjeżdżających z przeciwka aut i perłowym blasku wskaźników tablicy rozdzielczej widać było, że oczy Dylana lśnią, jakby przez tyle czasu wstrzymywał prawdziwy ocean łez. Przyglądając mu się z większym współ-czuciem niż dotąd, nawet w mdłym oświetleniu Jilly dostrzegła, że to, co wyglądało na smutek, może być w istocie głębokim cierpieniem, długotrwałym, niesłabnącym bólem, jak gdyby brat nie chorował na autyzm, ale umarł i odszedł na zawsze.
Nie wiedziała, co powiedzieć, aby naprawić swoją podłość. Bez względu na to, czy będzie mówić szeptem, czy krzyknie, słowa przeprosin nie pokonają otchłani, jaka powstała przez Jilly między nią a Dylanem O'Connerem.
Czuła się jak wkład do wychodka.
Bezkresne niebo. Bezdroże pustyni. Szmer opon i monotonne brzęczenie silnika zlały się w biały szum, na który Jilly szybko przestała zwracać uwagę i po pewnym czasie zaczęła odnosić wrażenie, że równie dobrze mogłaby siedzieć w martwej ciszy na powierzchni księżyca. Nie słyszała ani własnego oddechu, ani głuchego bicia serca, ani echa śpiewu jej dawnego chóru kościelnego, który od czasu do czasu brzmiał w jej głowie, gdy czuła się samotna i zagubiona. Nie dysponowała tak dobrym głosem, żeby śpiewać solo, lecz miała talent do harmonii i gdy stała wśród swoich sióstr i braci ubranych tak samo, trzymających
identyczne zbiory hymnów, ogarniało ją głębokie i pokrzepiające poczucie wspólnoty, jakiego przedtem i potem nigdy nie doświadczyła. Czasem Jilly uważała, że strasznie trudne zadanie nawiązania porozumienia ze składającą się z samych nieznajomych publicznością i nakłonienie ich do śmiechu z głupoty i złośliwości rodzaju ludzkiego jest o wiele łatwiejsze niż pokonanie dystansu i utrzymanie na pewien czas choćby najsłabszej więzi między dwojgiem ludzi. Bezkresne niebo, bezdroże pustyni i samotność każdego pancernego serca łączyła jedna cecha – ta sama dal, niemal nie do przebycia.
Liżąc pobocze autostrady, jęzor światła wyławiał z ciemnego żwiru tu i tam coś błyszczącego i przez moment Jilly obawiała się, że znów zobaczy świece wotywne i przybyłe znikąd kościelne ławki, stado białych jak śmierć ptaków i strugi krwawej ektoplazmy, ale w porę zorientowała się, że te szybko znikające płomyki to tylko odbicie światła reflektorów od kawałków potłuczonych butelek.
Ciszy nie przerwała ani ona, ani Dylan, lecz głos Shepherda monotonnie powtarzającego mantrę znaną z reklam telewizyjnych:
– Od dziś tylko frytki jadam, zapominam o owadach. Od dziś tylko frytki jadam, zapominam o owadach. Od dziś… Jilly zachodziła w głowę, dlaczego Shep zaczął recytować hasło reklamowe restauracji, w której niecałe dwie godziny temu kupiła kolację, ale zaraz doszła do wniosku, że musiał widzieć znaczek promocyjny, jaki kobieta za ladą przypięła jej do bluzki. – Od dziś tylko frytki jadam, zapominam o owadach. Od dziś tylko frytki jadam, zapominam o owadach.
– Kiedy wracałem do motelu z jedzeniem na wynos, dostałem pałką w głowę – powiedział Dylan. – Nie zjedliśmy kolacji. Chyba jest głodny.
– Od dziś tylko frytki jadam, zapominam o owadach – rzekł Shep, kołysząc się z boku na bok.
Gdy Dylan oderwał jedną rękę od kierownicy i sięgnął do kieszeni swojej koszuli hawajskiej, Jilly zobaczyła, że ma taki sam jak ona znaczek z żabą. Na tle kwiecistego wzoru kolorowej tkaniny trudno było zauważyć uśmiechniętego płaza.
– Od dziś tylko frytki jadam, zapominam o owadach… Gdy Dylan odpinał gadżet reklamowy, stało się coś dziwnego i nastąpił kolejny w ciągu tego wieczoru zwrot akcji. Trzymając znaczek między kciukiem a palcem wskazującym i sięgając w stronę konsoli dzielącej przednie siedzenia, jak gdyby
zamierzał wrzucić plakietkę do pojemnika na śmieci, Dylan zadygotał, niezbyt gwałtownie, jednak na tyle mocno, że nie sposób było uznać tego za zwykły dreszcz; zadygotał, jakby przez ciało przebiegł mu prąd elektryczny. Jego język zatrzepotał o podniebienie, wydając charakterystyczny dźwięk podobny do odgłosu uruchamiania silnika samochodu:
– Hannn-na-na-na-na-na-na!
Udało mu się utrzymać kierownicę lewą ręką, ale jego stopa zmniejszyła nacisk na pedał gazu albo całkiem się z niego ześliznęła. Prędkość forda zaczęła spadać z groźnych dziewięćdziesięciu pięciu mil na godzinę do po prostu niebezpiecznych osiemdziesięciu pięciu i na koniec do mimo wszystko ryzykownych siedemdziesięciu pięciu.
– Hannn-na-na-na-na-na-na! – wyjąkał i równocześnie z wymówieniem ostatniej sylaby pstryknął znaczkiem, jakby grał w kulki. Przestał dygotać równie nagle, jak zaczął.