Metalowy krążek odbił się z brzękiem od okna w drzwiach po stronie pasażera, kilka cali od twarzy Jilly, rykoszetem trafił w deskę rozdzielczą i wylądował w labiryncie gałęzi i liści Freda.
Mimo że stopniowo tracili prędkość, Jilly wyczula, że nie mając zapiętych pasów, znalazła się w poważnym niebezpieczeństwie, zrozumiała też, że nie zdąży już nałożyć i zapiąć szelek. Okręciła się więc twarzą do przodu, lewą ręką chwyciła się kurczowo siedzenia, omal nie dziurawiąc skórzanej tapicerki, a prawą złapała się uchwytu tuż nad drzwiami. W momencie, gdy Dylan potwierdził jej przeczucia, wciskając hamulec do oporu, wparła się stopami w deskę rozdzielczą. Zgięła kolana, przygotowując się do zamortyzowania wstrząsu, i zaczęła odmawiać w myślach „Zdrowaś Mario", nie prosząc w modlitwie o uchronienie przed klątwą grubego tyłka, ale błagając o ocalenie swojego tyłka, wszystko jedno, jak groteskowe rozmiary miałby przybrać w przyszłości.
W ciągu dwóch sekund prędkość forda spadła do sześćdziesięciu, może nawet do pięćdziesięciu mil na godzinę, ale wciąż jechali tak szybko, że nikt przy zdrowych zmysłach nie próbowałby w takim pędzie wykonać ostrego skrętu. Najwidoczniej jednak Dylanem O'Connerem owładnęło szaleństwo: puścił hamulec, skręcił kierownicę do oporu w lewo, znów wdusił hamulec, poderwał samochód z jezdni i z przeraźliwym piskiem opon wykonał ostry zwrot.
Wzbijając obłok kurzu, ford obrócił się na szerokim poboczu autostrady. U podwozie zagrzechotał żwir: trach-trach, przeraźliwe jak seria z karabinu maszynowego. Okręcając się w oślepiającym świetle zbliżających się reflektorów, Jilly wciągnęła głęboko powietrze w rozpaczliwym pragnieniu życia, jak skazana na śmierć, gdy słyszy świst spadającej gilotyny. Gdy samochód znalazł się w pozycji wyjściowej, pisnęła, a potem paskudnie zaklęła, zapominając o swojej awersji do wulgaryzmów, kiedy znowu obrócili się o sto dwadzieścia stopni, zatrzymując się w końcu zwróceni przodem w kierunku północno-wschodnim.
Wschodnie i zachodnie pasy autostrady rozdzielała wysepka szerokości sześćdziesięciu stóp, nieosłonięta barierą, a jedyną przeszkodą, która miała uniemożliwić wjechanie na przeciwległy pas, był obniżony obszar zieleni. W momencie gdy ford stanął i Jilly wciągnęła kolejną porcję powietrza, która wystarczyłaby na przepłynięcie pod wodą kanału La Manche, Dylan puścił pedał hamulca, wciskając gaz i ruszając po przekątnej w dół obniżenia.
– Co ty wyprawiasz? – krzyknęła.
Był wyjątkowo skoncentrowany, jak nigdy dotąd, skupiał się na zjeździe w dół zbocza bardziej niż wtedy, gdy przyglądał się jej płonącemu cadillacowi, bardziej niż gdy zajmował się Shepem w konfesjonale na tylnym siedzeniu.
Wielki jak niedźwiedź, całkowicie wypełniał swoją połowę przedniego siedzenia. Nawet w normalnych okolicznościach – przynajmniej w najbardziej normalnych z tych, w których Jilly go widziała – ciężko wisiał na kierownicy, lecz w tej chwili zawisł jeszcze bardziej, z twarzą przysuniętą blisko szyby, wykrzywioną w niedźwiedzim grymasie, wlepiając wzrok w smugi światła reflektorów rozcinających mrok w dole, gdzie zjeżdżał.
Nie odpowiedział na jej pytanie. Rozchylił usta jakby w zdumieniu, jak gdyby sam nie wierzył, że wprowadził forda w kontrolowany poślizg i pędzi przez wysepkę zieleni w stronę przeciwnego pasa ruchu.
Może jeszcze nie pędził, ale kiedy samochód znalazł się na dnie obniżenia, zaczął nabierać prędkości. Gdyby uderzyli we wzniesienie pod niewłaściwym kątem lub przy zbyt dużej szybkości, auto zaczęłoby dachować, co świetnie wychodzi pojazdom z napędem na cztery koła, kiedy źle się je prowadzi na terenie takim jak ten, pokrytym piaskiem i luźnym tłuczniem.
– Nie! – krzyknęła, ale nie poskutkowało. Gdy ford walnął w kruszące się zbocze, Jilly mocniej wbiła stopy w deskę rozdzielczą, zastanawiając się, gdzie może być ukryta poduszka powietrzna. Bala się, że zamontowano ją w desce rozdzielczej i jeśli wybuchnie pod jej stopami, może jej wbić kolana w twarz albo rozerwać się pod podeszwami butów, parząc całe ciało gorącym sprężonym gazem. Właśnie takie i jeszcze gorsze obrazy przesuwały się jej w myślach zamiast standardowego zapisu całego życia (z muzyką z „Królika Bugsa" w tle, która byłaby najodpowiedniejszą ilustracją), ale nie mogła pohamować ich napływu, trzymała się więc mocno siedzenia i uchwytu nad drzwiami, krzycząc ciągle „Nie!" -wciąż na próżno.
Dziurawiąc ciemność za sobą wyrzucanymi spod kół bliźniaczymi strumieniami żwiru i piasku, ford piął się ukośnie po północnym zboczu nasypu, jak gdyby przechodził ostry test odporności na dachowanie. Sądząc po sile ciążenia, jaka pchała Jilly w stronę kierowcy, gdyby wóz przechylił się jeszcze o jeden stopień, potoczyłby się z powrotem w dół.
Kilka razy podczas wspinaczki wydawało się, że z czterech napędzanych kół co najmniej dwa traciły przyczepność. Samochodem rzucało i kołysało, ale w końcu osiągnął szczyt wzniesienia i stanął na poboczu pasa prowadzącego na zachód.
Dylan spojrzał w lusterko wsteczne, zerknął w boczne, po czym wstrzelił się w lukę między samochodami, które mknęły tam, skąd przyjechali. W stronę miasta. W stronę motelu, gdzie na pewno tlił się jeszcze jej cadillac. Prosto do miejsca, gdzie czekały na nich kłopoty, od których usiłowali uciec.
Jilly przemknęła niedorzeczna myśl, że powodem szaleńczego przejazdu przez dół było powtarzane przez Shepa „Od dziś tylko frytki jadam, zapominam o owadach" – informacja, że nie jadł kolacji. Oddanie starszego brata mogło być do pewnego stopnia godne podziwu, jednak powrót do baru z hamburgerami w tej sytuacji nie mial nic wspólnego z odpowiedzialną troskliwością opiekuna, ale stanowił lekkomyślny akt ślepego poświęcenia.
– Co ty wyprawiasz? – powtórzyła Jilly.
Tym razem zareagował, choć odpowiedź ani nie dodała jej otuchy, ani nie zaspokoiła ciekawości.
– Nie wiem.
W jego zachowaniu wyczula tę samą rozpaczliwą bezradność, która ogarniała ją za każdym razem, gdy znalazła się we władzy mirażu. Przestraszona perspektywą szybkiej jazdy z kierowcą, który ma halucynacje lub coś jeszcze gorszego, powiedziała:
– Zwolnij, na litość boską. Dokąd jedziesz? Wciskając pedał gazu, odrzekł:
– Na zachód. Gdzieś na zachód. Do jakiegoś miejsca.
– Po co?
– Czuję, jak mnie ciągnie. – Co cię ciągnie?
– Ciągnie mnie na zachód. Nie wiem co ani dokąd. – Wobec tego dlaczego w ogóle jedziesz?
Jak gdyby był prostodusznym człowiekiem, który doszedł do wniosku, że rozmowa zeszła na tematy filozoficzne nie bardziej zrozumiałe niż osiągnięcia biologii molekularnej, Dylan spojrzał na nią, ukazując białka oczu jak pies, który nie pojmuje powodu kary.
– Po prostu czuję, że… tak trzeba.
– Co trzeba?
– Trzeba jechać w tym kierunku, na zachód. – Nie pakujemy się z powrotem w kłopoty? – Tak, pewnie tak.
– To zjedź na bok, stań.
– Nie mogę. – Na jego twarzy zalśnił pot. – Nie mogę. – Dlaczego?
– Przez Frankensteina. Zastrzyk. Szpryca. Zaczęła działać. Coś się ze mną dzieje.
– Co?
– Jakieś straszne gówno.
– Nawóz – powiedział z tylnego siedzenia Shep.
14
Faktycznie, straszny nawóz.
Dylan O'Conner wpadł w popłoch, jak gdyby uciekał przed szybko rozprzestrzeniającym się pożarem albo lawiną kamieni, lodu i śniegu. Serce waliło mu jak zającowi ściganemu przez wilka. Nigdy nie cierpiał na manię prześladowczą, nie brał metamfetaminy, ale przypuszczał, że tak właśnie czuje się człowiek dręczony paranoidalnymi urojeniami, kiedy właduje sobie w żyłę śmiertelną dawkę amfy w płynie.