– Ponosi mnie – rzekł do Jilly, wciskając pedał gazu. – Nie wiem dlaczego i nie umiem się uspokoić.
Bóg jeden wiedział, co o tym pomyślała. Dylan sam nie był pewien, co chciał jej przez to powiedzieć.
Właściwie nie miał wrażenia, jakby uciekał przed niebezpieczeństwem, ale czuł, jakby jakiś największy na świecie elektromagnes, oddziałując na żelazo w jego krwi, ciągnął go nieuchronnie w jakimś kierunku. Szalonemu niepokojowi towarzyszył nieodparty impuls, który kazał mu jechać.
Szalony niepokój nie miał żadnej logicznej przyczyny, a impuls nie wiązał się z żadnym konkretnym obiektem. Dylan po prostu musiał jechać na zachód i jak najszybciej gonić zachodzący księżyc.
Powiedział Jilly, że to instynkt. Coś we krwi mówiło mu,,jedź", coś w kościach mówiło „pędź", słyszał głos pamięci swego gatunku, który odezwał się w jego genach, głos, którego nie mógł zignorować, bo gdyby nie usłuchał wezwania, stałoby się coś strasznego.
– Strasznego? – spytała Jilly. – Co takiego?
Nie wiedział, tylko czuł, tak jak zaszczuta antylopa z odległości stu jardów wyczuwa geparda czającego się w wysokiej trawie albo jak spragniony gepard wyczuwa sadzawkę ukrytą w głębi sawanny i oddaloną o wiele mil.
Próbując wytłumaczyć, co się z nim dzieje, zwolnił nieco. Strzałka szybkościomierza drżała, wskazując osiemdziesiąt pięć mil na godzinę. Wdusił gaz, dopóki nie pokazała dziewięćdziesiątki.
Na autostradzie przy gęstym ruchu jazda takim dużym samochodem z prędkością dziewięćdziesięciu mil na godzinę była nie tylko niedozwolona i nierozsądna, ale głupia, a nawet gorzej niż głupia-kretyńska.
Dylan nie potrafił zmusić się do odpowiedzialnej reakcji, ani apelując do rozsądku, ani do poczucia wstydu. Jego maniakalna determinacja, by gnać na zachód, byle dalej na zachód, stanowiła zagrożenie dla życia Shepa, Jilly i jego samego. Innym razem lub nawet parę godzin wcześniej zwolniłby na samą myśl o odpowiedzialności za ich bezpieczeństwo, ale teraz palący przymus zagłuszył wszelkie względy moralne, a także instynkt przetrwania.
Na zachód gnały wielkie macki i peterbilty, sedany, coupe, auta terenowe, pikapy, furgonetki, lawety, wozy kempingowe i cysterny, zmieniając w pędzie pasy ruchu, a Dylan, nie zwalniając ani na moment, wciskał forda w luki między nimi z biegłością bystrookiego krawca, który nawleka mnóstwo igieł po kolei.
Szybkościomierz wskazywał dziewięćdziesiąt dwie mile, ale lęk przed zderzeniem z innym pojazdem był o wiele słabszy od zwierzęcego odruchu, by gnać przed siebie. Przekraczając dziewięćdziesiąt trzy, Dylan poczuł wibracje, które wstrząsały podwoziem, lecz zaniepokojenie wcale nie skłoniło go do zmniejszenia prędkości.
Nieodparta potrzeba pędu, poczucie, że musi jechać jak szatan, bo inaczej zginie, była czymś więcej niż przymus; opanowała go zupełnie jak obsesja, a z każdym oddechem słyszał w głowie złowieszcze napomnienie „Masz coraz mniej czasu", z każdym uderzeniem serca natarczywe wołanie „Prędzej!".
Przejeżdżając przez dziury, pęknięcia i łaty na jezdni, koła waliły jak młoty i Dylan bał się skutków ewentualnego rozerwania opony przy tak zawrotnej szybkości, mimo to gnał dziewięćdziesiąt sześć na godzinę, wystawiając na ciężką próbę amortyzatory i torturując resory, potem dziewięćdziesiąt siedem, przy akompaniamencie ryku silnika i świstu wiatru w oknach, dziewięćdziesiąt osiem, wciskając się między dwie ogromne ciężarówki, wyprzedzając z rakietowym wizgiem lśniącego jaguara, który zatrąbił z dezaprobatą, wreszcie dziewięćdziesiąt dziewięć.
Dylan wiedział, że obok siedzi Jilly, wciąż przygotowana na katastrofę, wpierając adidasy w deskę rozdzielczą, szamocząc się z pasami bezpieczeństwa, które usiłowała zapiąć. Kątem oka dostrzegał, że zawładnął nią paniczny strach, a gdy zerknął na nią przelotnie, utwierdził się w tym przekonaniu. Przypuszczał, że coś do niego mówiła, protestując głośno przeciw karkołomnej, wariackiej gonitwie na zachód. Słyszał nawet jej głos, ale głuchy i zniekształcony, jak gdyby ktoś odtwarzał taśmę z niewłaściwą prędkością; nie rozumiał ani słowa.
Zanim szybkościomierz pokazał setkę, a zwłaszcza gdy ją przekroczył, każda nieregularność nawierzchni przenosiła się ze zwielokrotnionym skutkiem na kierownicę, która próbowała wymknąć się Dylanowi z rąk. Na szczęście pot, jaki wcześniej wystąpił mu nagle na czoło i zwilżył dłonie, zdążył obeschnąć w podmuchu włączonej klimatyzacji. Panował nad samochodem przy prędkości stu dwóch i stu trzech mil na godzinę, ale choć trzymał kierownicę, nie mógł oderwać stopy od pedału gazu.
Ogromna prędkość ani trochę nie zmniejszyła jego potrzeby pędu; im szybciej jechał, tym większy popłoch go ogarniał, zmuszając do wciskania gazu do oporu. Miał wrażenie, jakby wciągała go grawitacja czarnej dziury, każąc mu gnać wprost na linię horyzontu, za którym ani materia, ani promieniowanie nie miały dokąd uciec przed straszliwą siłą wiru. „Jechać, jechać, JECHAĆ" – to była jego mantra, jazda w nieodgadnionym celu, jazda dla samej jazdy, na zachód, śladem słońca, które dawno zaszło, i jeszcze widocznego, ale też już powoli gasnącego księżyca.
Być może szaleńcza gonitwa w stronę nieznanego, a jednak pożądanego obiektu była reakcją typową dla najbardziej pechowych pacjentów Frankensteina, których iloraz inteligencji zaraz potem gwałtownie spadał, wtrącając ich w otchłań tępoty.
Jeżeli nie wymaże ci osobowości ani nie pozbawi cię zdolności linearnego myślenia, ani nie zredukuje ilorazu inteligencji o sześćdziesiąt punktów…
Przed nimi majaczyło miasto, które tak niedawno opuścili w pośpiechu, bojąc się widoku czarnych chevroletów we wstecznym lusterku, połyskujących jak gondole śmierci na kółkach.
Dylan spodziewał się, że tajemnicza siła każe mu zjechać z autostrady niedaleko motelu, gdzie cadillac Jilly zmienił się w płonącą trumnę ich prześladowcy. Zerkając na szybkościomierz – sto cztery mile na godzinę – poczuł, jak przyspieszony rytm serca przechodzi w galop. Z taką prędkością nie uda mu się pokonać łukowatego zjazdu. Modlił się, by przed opuszczeniem autostrady zdążył opanować manię szybkości, by nie wpaść na barierę i nie stoczyć się po nasypie w przymusowym teście na wytrzymałość produktu Ford Motor Company.
Kiedy zbliżali się do feralnego zjazdu, Dylan czekał w napięciu, lecz na szczęście nie ciągnął go tam żaden impuls. Przemknęli obok niczym grupa kaskaderów szykująca się do skoku przez rząd szesnastu autobusów.
Na południe od autostrady, wśród świateł sklepów i punktów usługowych dla podróżnych złowrogo jaśniał szyld motelu. Czerwony neon kojarzył się z krwią i ogniem; przywodził na myśl masę obrazów piekła z makabrycznych wizji wszystkich artystów, od malarzy sprzed epoki renesansu po współczesnych ilustratorów komiksów.
Na ścianach dalekiego motelu migały plamy świateł błyskających rytmicznie na dachach samochodów policji i wozów strażackich. Ze zwęglonego wraka cadillaca wciąż unosiły się smużki szarego dymu.
Zanim upłynęło pół minuty, spalone resztki samochodu zostały milę za nimi. Szybko zbliżali się do drugiego zjazdu, który również prowadził do miasta i znajdował się trzy mile na zachód od pierwszego.
Kiedy wreszcie zaczęli zwalniać i Dylan włączył prawy kierunkowskaz, Jilly pewnie pomyślała, że odzyskał panowanie nad sobą. Jednak Dylan miał nie większy wpływ na własny los niż wtedy, gdy zjechał ze wschodniego pasma autostrady i przeciął pas zieleni. Coś go przyzywało, jak głos syreny woła żeglarza, a on nadal nie potrafił się oprzeć nieznanej sile.