Wszedł w zakręt za szybko, ale już nie z taką prędkością, by ford wpadł w poślizg albo wylądował na dachu. Na końcu zjazdu, nie widząc żadnych samochodów na cichej ulicy, Dylan bez wahania zignorował znak stopu i skręcił w lewo do dzielnicy mieszkaniowej, zupełnie lekceważąc prawa fizyki i te stworzone przez człowieka.
– Euka-euka-eukaliptus – usłyszał słowo, które mimowolnie wypowiedział. Przeraził się nie tylko dlatego, że znów działo się z nim coś dziwacznego, ale zdał sobie sprawę, że zaczął mówić jak Shep. – Eukaliptus, eukaliptusowa pięć, nie, nie pięć, eukaliptusowa sześć, nie, eukaliptusowa sześćdziesiąt.
Choć jego domeną była ekspresja plastyczna, Dylan był też oczytany; znał kilka powieści o ludziach, których umysłami zawładnęli Obcy, w jednej czytał o dziewczynie opętanej przez demona, w innej o facecie, którego prześladował duch jego zmarłego brata bliźniaka. Przypuszczał, że czuje się teraz zapewne tak jak oni, jeżeli faktycznie jakaś wroga istota pozaziemska albo duch zamieszkał w jego ciele i przejął władzę nad jego wolą. Nie czuł jednak obecności żadnego obcego stwora ani pod skórą, ani na powierzchni mózgu. Zachował tyle rozsądku, by wiedzieć, że w jego krwi płynie jedynie tajemnicza zawartość strzykawki pojemności osiemnastu centymetrów sześciennych.
Nie odnalazł jednak pociechy w tej konstatacji.
Bez powodu, po prostu dlatego, że tak było trzeba, na pierwszym skrzyżowaniu skręcił w lewo i minął trzy przecznice. Z każdą chwilą mówił z coraz większym zniecierpliwieniem i coraz głośniej, zagłuszając Jilly, która usiłowała coś wtrącić:
– Eukaliptusowa sześć, eukaliptusowa zero, eukaliptusowa pięć, sześćdziesiąt pięć, nie, może pięćset sześćdziesiąt albo pięćdziesiąt sześć…
Zwolnił do czterdziestu mil na godzinę, lecz i tak ledwie mignęła mu tablica z nazwą ulicy, na której widniało powtarzane przez niego słowo: ALEJA EUKALIPTUSOWA.
Wcisnął hamulec, obrócił kierownicę w lewo i wpadł w Aleję Eukaliptusową, najeżdżając na krawężnik na skrzyżowaniu. Ulica była zbyt wąska, by można ją nazwać aleją, odrobinę szersza od uliczki osiedlowej. Dylan nie zauważył, aby rósł tu choć jeden eukaliptus, ale z obu stron okalały ją drzewa laurowe i oliwne o fantastycznie węźlastych i wykrzywionych pniach i gałęziach, które w bursztynowym świetle latarń rzucały splątany jak gęsta wiklina cień. Eukaliptusy albo dawno powymierały, albo usunięto je wiele lat temu, a może nazwę ulicy nadał jakiś dendrologiczny ignorant.
Za drzewami stały skromne domy, stare, ale w większości dobrze utrzymane: ozdobione sztukaterią i przykryte półokrągłą dachówką pudełka, podmiejskie domki stylizowane na wiejskie, o prostych liniach, lecz bez charakteru, gdzieniegdzie dwupiętrowy budynek, który wyglądał, jakby przeniesiono go tu prosto z Ohio albo Indiany.
Dylan zaczął przyspieszać, lecz nagle z impetem zahamował, zatrzymując forda przed numerem 506. Na końcu ceglanego chodnika wznosił się piętrowy oszalowany dom z głęboką werandą od frontu.
Wyłączając silnik i odpinając klamrę pasa, Dylan nakazał: – Zostań z Shepem.
Jilly coś mu odpowiedziała, ale nie zrozumiał. Od tej chwili miał poruszać się pieszo, jednak pulsował w nim nie mniejszy niepokój i poczucie misji niż w trakcie szaleńczego zjazdu ze wschodniego pasa autostrady i odysei na zachód. Echo ciężko walącego serca niemal go ogłuszało. Nie miał głowy ani czasu prosić Jilly, aby powtórzyła.
Gdy otworzył drzwi, chwyciła go za połę koszuli hawajskiej. Trzymała mocno niczym gryf; jej palce zacisnęły się na tkaninie jak szpony.
Jej ładna twarz pociemniała od niepokoju, a czarnobrązowe oczy, przedtem jasne i bystre jak u czujnego orła, zamglił lęk. – Dokąd jechałeś? – zapytała ostro.
– Tutaj – odrzekł, wskazując oszalowany dom.
– Pytam o to, co było po drodze. Wyglądałeś na zupełnie nieprzytomnego. Zapomniałeś nawet, że siedzę obok.
– Nie zapomniałem – zaprzeczył. – Nie mam czasu. Zostań z Shepem.
Jej szponiasta dłoń próbowała go zatrzymać. – Co się dzieje?
– Niech mnie szlag, jeżeli wiem.
Być może nie oderwał palców Jilly od swojej koszuli z niezwykłą dla siebie brutalnością i być może jej nie odepchnął. Nie był pewien, w jaki sposób uwolnił się od uścisku, w każdym razie wysiadł z forda. Zostawiając otwarte drzwi, wyminął przód samochodu i ruszył w kierunku domu.
Na parterze panowała ciemność, ale zza firanek połowy okien na piętrze sączyło się światło. Ktoś był w domu. Dylan zastanawiał się, czy wiedzą o nim, czy na niego czekają – czy może jego pojawienie się na progu zupełnie ich zaskoczy. Może wyczuli instynktownie, że coś się zbliża, podobnie jak on czuł, że niewytłumaczalna siła przyciąga go do nieznanego miejsca.
Usłyszał jakiś odgłos, który zdawał się dobiegać z prawej, z boku domu.
W połowie drogi do werandy skręcił z chodnika z ułożonych w jodełkę cegieł. Przeciął trawnik i znalazł się na podjeździe. Przy ścianie domu dobudowano wiatę, która leciwego buicka kryła teraz przed gasnącym blaskiem księżyca, a w dzień przed żarem pustynnego słońca.
Rozgrzany metal stygł, tykając miarowo. Samochód przyjechał tu całkiem niedawno.
Zza wiaty, z tyłu domu, dobiegł metaliczny dźwięk, jak brzęk kluczy na kółku.
Mimo że nagląca potrzeba ruchu nie zmniejszyła się ani trochę, Dylan stał nieruchomo obok auta. Czekał, nasłuchując. Niepewny, co ma dalej robić.
To miejsce było mu zupełnie obce. Czuł się jak złodziej, choć, o ile wiedział, nie przyjechał tu, aby cokolwiek kraść.
Z drugiej strony jednak kluczowe było wyrażenie „o ile wiem". Pod wpływem zaaplikowanej szprycy mógł się okazać zdolny do najokropniejszych czynów, o jakie nigdy by się nie podejrzewał. Kradzież mogłaby stanowić najmniej znaczącą ze zbrodni, przed którymi nie umiałby się cofnąć.
Na myśl przyszedł mu „Doktor Jekyll i pan Hyde" – drzemiąca w człowieku bestia, która wyrywa się na wolność.
Bał się od chwili, gdy uległ impulsowi pchającemu go na zachód, ale strach mieszał się z poczuciem przymusu i dezorientacją, tracąc na sile. Dylan zastanawiał się, czy krążąca w jego żyłach substancja może być chemicznym odpowiednikiem demona, który dosiadł jego duszy i dźga ostrogami serce. Wzdrygnął się i lodowaty dotyk strachu zmroził mu nerwy, a na rękach i karku poczuł gęsią skórkę przerażenia.
Znów usłyszał niedaleki brzęk kluczy. Skrzypnęły zawiasy, pewnie u drzwi.
Z tyłu domu w oknach na parterze widać było światło za firankami w kwiatki.
Po chwili wahania już wiedział, co robić: dotknął klamki buicka w drzwiach od strony kierowcy. Ujrzał wirujące kaskady iskier, jak gdyby tuż za jego oczami zaczął latać rój nierealnych świetlików.
Usłyszał w głowie elektryczny trzask, taki sam jak wcześniej w samochodzie, gdy dotknął znaczka z uśmiechniętą narysowaną żabą. Dostał ataku, który go przestraszył, ale na szczęście nie były to gwałtowne konwulsje. Język zaczął uderzać o podniebienie i Dylan znów usłyszał tamten osobliwy, półmechaniczny dźwięk.
– Hannn-na-na-na-na-na-na!
Tym razem trwał w tym dziwnym stanie krócej i gdy tylko spróbował stłumić nieartykułowany bełkot, od razu umilkł, inaczej niż poprzednim razem.
Gdy wybrzmiało ostatnie „na", znowu ruszył. Jak najciszej przemknął pod wiatą i skręcił za róg domu.
Ganek z tyłu był płytszy niż weranda od frontu i miał prostsze słupki. Prowadziły do niego betonowe schodki.
W momencie gdy jego dłoń spoczęła na klamce, w głowie znów rozszalały się świetliki, lecz było ich mniej niż przedtem. Towarzyszące im elektryczne trzaski również brzmiały mniej wybuchowo. Zaciskając zęby i przyciskając mocno język do podniebienia, zdołał nie wydać tym razem żadnego dźwięku.