Mimo zupełnie wyjątkowej sytuacji Jilly mogła przystanąć przed progiem i grzecznie zapukać we framugę otwartych drzwi. Jednak widok znajomej siwowłosej kobiety, która podnosiła słuchawkę telefonu zamontowanego na ścianie w kuchni, zaniepokoił ją i ośmielił, toteż prosto z ganku weszła na świeżo umyte linoleum w żółto-zieloną kratę.
Tuż przed wejściem Jilly kobieta wcisnęła na klawiaturze telefonu dziewiątkę, a potem jeden. Jilly wyjęła jej słuchawkę z dłoni i odłożyła, zanim zdążyła wybrać drugą jedynkę.
Gdyby kobieta wezwała policję, wkrótce zjawiliby się tu także mężczyźni w czarnych chevroletach.
Na twarzy dobrodusznej babci z kreskówek Disneya nie gościł już radosny uśmiech pogodnej sprzedawczyni hamburgerów. Znużona całym dniem pracy, zatroskana i zdezorientowana wydarzeniami, jakie rozegrały się w ciągu ostatniej minuty,
Idąc po różach, zielonych liściach i kolcach, Dylan mijał łukowate, przypominające wejścia do altany drzwi, kryjące ciemności, w których mogło rosnąć wszystko. Niepokoił go jeden pokój po prawej i dwa po lewej, mimo że nic go do nich nie pchało, a skoro impuls kazał mu iść dalej, mógł przypuszczać, że niebezpieczeństwo czai się gdzieś przed nim, nie z boku.
Nie mial wątpliwości, że będzie musiał się zmierzyć z czymś niebezpiecznym. Tajemnicza siła, która kazała mu gnać przez ciemną Arizonę, na pewno nie przywlokła go tu, aby mógł znaleźć garniec złota, trudno było też sądzić, że ten dom jest jego ziemią obiecaną.
Od znaczka z żabą, przez klamkę samochodu, do puszki po piwie – Dylan szedł tropem dziwnej energii, jaką pozostawił dotyk siwowłosej kobiety.
Marjorie. Wiedział już, że miała na imię Marjorie, choć na swoim uniformie nie miała plakietki z imieniem.
Wpierw znaczek z żabą, później kuchnia – idąc tymi tropami, szukał Marjorie, bo w niewidzialnych śladach, jakie jej dotyk pozostawił na nieożywionych przedmiotach, odczytał przeznaczenie kobiety. Wyczul zerwane nici w splotach jej losu i skądś wiedział, że zostaną zerwane tu, dzisiejszego wieczoru.
Od dotknięcia częściowo zgniecionej puszki po piwie szedł już za nowym celem. Marjorie, nic o tym nie wiedząc, była ofiarą, gdy tylko weszła do domu; Dylan szukał jej niedoszłego mordercy.
Gdy mniej więcej zrozumiał, jak może wyglądać zbliżająca się konfrontacja, zdał sobie sprawę, że dalsze posuwanie się naprzód jest aktem brawury, jeśli nie szaleństwa, mimo to nie potrafił się cofnąć ani o krok. Ta sama siła, która kazała mu zawrócić z drogi do Nowego Meksyku i pędzić na zachód z prędkością przekraczającą sto mil na godzinę, zmuszała go do kontynuowania poszukiwań.
Korytarz prowadził do skromnie urządzonego przedpokoju, gdzie na niskim stoliku z ozdobną ażurową listwą stała szklana lampa nakryta abażurem z różowego jedwabiu. Stanowiła jedyne źródło światła, nie licząc lampy w kuchni, w którym było widać prowadzące na górę schody, jednak tylko do podestu. Kładąc dłoń na słupku poręczy u dołu schodów, Dylan znów poczuł trop drapieżnika, ten sam, który znalazł na puszce po piwie, z nieomylnością psa gończego, który zwietrzył uciekiniera. Ślady był zupełnie inne od tych, które Marjorie pozostawiła na znaczku z żabą i klamce samochodu – wyczuwał w nich zło, jak gdyby zostawił je przechodzący tędy duch samych mocy piekielnych.
Oderwał dłoń od słupka i przez chwilę patrzył na wypolerowaną krzywiznę drewna topolowego upstrzonego ciemnymi plamami, szukając fizycznych lub nadprzyrodzonych dowodów czyjejś obecności, ale bezskutecznie. Jego odciski palców i dłoni przykryły ślady linii papilarnych amatora piwa i choć gołym okiem nie można było zobaczyć żadnego owalu, łuku czy zwoju, technicy z laboratorium policyjnego za pomocą chemicznych utrwalaczy, proszku i odpowiedniego światła mogliby później znaleźć i uwidocznić niepodważalny dowód jego obecności.
Dylan był pewny istnienia odcisków palców – niemal niewidzialnych, a jednak pozwalających skazać człowieka za każdą zbrodnię, od kradzieży po morderstwo – tym łatwiej mógł więc uwierzyć, że dotykając czegoś, ludzie mogą pozostawić coś znacznie bardziej specyficznego, lecz równie rzeczywistego jak tłusty odcisk będący odwzorowaniem linii na skórze.
Chodnik w róże położony na środku schodów wyglądał na równie wytarty jak podobny w korytarzu. Wzór wydawał się bardziej wyrazisty, mniej było tu kwiatów, a więcej kolców, jak gdyby chciał zasygnalizować Dylanowi, że jego droga z każdym krokiem staje się coraz bardziej ciernista.
Wspinając się po schodach, choć rozsądek zdecydowanie odradzał mu wchodzenie na górę, Dylan przesuwał rękę po balustradzie. Pozostawione przez wrogą istotę ślady parzyły go w dłoń, iskrzyły po dotykiem jego palców, lecz przestały mu krążyć w głowie świetliki. Elektryczny syk również zupełnie ucichł, tak jak w kuchni, gdy tylko dotknął puszki po piwie, ustąpiły konwulsyjne drgawki języka. Przystosował się do tego osobliwego stanu, a jego umysł i ciało przestały się opierać nadprzyrodzonym doznaniom.
Nawet nieznani intruzi i świadomość zbliżającej się przemocy nie mogły zbyt długo tłumić naturalnej uprzejmości siwowłosej kobiety, bez wątpienia wzmocnionej motywacją wpajaną podczas szkolenia prowadzonego przez bar fast food, w którym pracowała. Wyraz niepokoju na jej twarzy ustąpił miejsca słabemu uśmiechowi, a ona wyciągnęła wciąż dygoczącą rękę.
– Jestem Marjorie, skarbie. A tobie jak na imię?
Gdyby powierzono jej pieczy tylko Shepherda, Jilly pobiegłaby na korytarz poszukać Dylana, ale ten zostawił jej pod opieką drugą osobę – tę kobietę. Nie chciała, by Shep siedział dłużej sam w samochodzie, a gdyby zostawiła Marjorie w pobliżu telefonu, na ulicy zjawiłoby się więcej gliniarzy niż na miasteczkowym zebraniu.
Poza tym Dylan kazał Marjorie uciekać z domu, bo nie była tu bezpieczna, lecz starsza pani mimo blisko siedemdziesięciu lat pozostała widocznie naiwną dziewczynką, która nie potrafi rozpoznać zagrożenia, nawet gdy czuje na karku chłodny dotyk ostrza. Jeśli Jilly jej stąd nie wyciągnie, Marjorie pewnie zostanie w kuchni, trochę zdezorientowana, ale niezbyt przejęta, nawet gdyby ze spiżarni wysypało się stado wygłodzonej szarańczy albo z odpływu zlewu trysnął strumień gorącej lawy.
– Jestem Marjorie – powtórzyła z tym samym uśmiechem, drżącym i niepewnym jak zmarszczka na powierzchni wody, która za moment zniknie w fali troski, jaka zaleje jej oblicze. Wciąż trzymając wyciągniętą rękę, spodziewała się usłyszeć imię Jilly, które z pewnością poda glinom, gdy w końcu uda jej się wezwać policję.
Otaczając Marjorie ramieniem i delikatnie kierując ją w stronę drzwi wyjściowych, Jilly powiedziała:
– Kochana, możesz mi po prostu mówić „Kanapka z kurczakiem, frytki, piwo korzenne". Albo w skrócie „Kanapka".
Każdy dotyk śladów na poręczy przekonywał Dylana, że osoba, która je pozostawiła, jest znacznie groźniejsza, niż mu się wcześniej zdawało. Zanim dotarł do podestu i pokonał drugie półpiętro, zanurzając się w panującym na górze mroku, zrozumiał, że w pokojach na piętrze czeka na niego przeciwnik, którego nie da rady pokonać zwykły malarz zupełnie niezaprawiony w walce, ale co najmniej pogromca smoków.
Niecałą minutę temu na dole, kiedy widział starszą kobietę żywą, a potem tak, jak mogłaby wyglądać po morderstwie, po raz pierwszy poczuł, jak oplatają go zimne macki przerażenia. Teraz jeszcze mocniej zacisnęły się wokół jego kręgosłupa.
– Proszę – szepnął Dylan, jak gdyby wciąż wierzył, że stoi tu zdany na łaskę i niełaskę nieubłaganej nieznanej siły zewnętrznej. – Proszę – powtórzył, jak gdyby jeszcze nie pojął oczywistej prawdy, że otrzymał dar – albo przekleństwo – szóstego zmysłu dzięki eliksirowi ze strzykawki i jak gdyby nie stało się jasne, że kontynuuje tę niebezpieczną wyprawę bez żadnego przymusu. Równie dobrze mógł szeptać do siebie. Kierowały nim motywy, których nie rozumiał, ale mimo wszystko były to jego motywy.