Mógł odwrócić się i wyjść. Wiedział, że wybór należy tylko do niego. Domyślał się także, że opuszczenie domu będzie o wiele łatwiejsze niż dalsza droga na górę.
Gdy zdał sobie sprawę, że całkowicie nad sobą panuje, spłynął na niego niewypowiedziany spokój, tak jak śnieg w bezwietrzny dzień przykrywa idealnie gładką warstwą nierówności krajobrazu. Przestał dygotać. Kiedy rozluźnił zaciśnięte zęby, mięśnie szczęk przestały drgać. Opuściła go przemożna potrzeba, by sunąć przed siebie, a serce zwolniło rytm i siłę uderzeń, pomyślał więc, że może jednak mięsień sercowy wytrzyma. Zimne macki przerażenia ześliznęły się z jego kręgosłupa, wycofały i zniknęły w mroku.
Stał u szczytu schodów, na skraju ciemnego korytarza, wiedział, że może zawrócić, wiedział, że jednak pójdzie dalej, ale zupełnie nie zdawał sobie sprawy dlaczego, choć w tej chwili wcale to nie było najważniejsze. Nie uważał się za odważnego człowieka, nie urodził się po to, by przemierzać pola bitew ani patrolować ulice w nędznych dzielnicach. Podziwiał bohaterstwo, lecz po sobie nie spodziewał się heroicznych czynów. Mimo że motywy własnego działania pozostawały dla niego zagadką, znal się wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że bezinteresowność nie wchodzi w grę; pójdzie dalej, bo intuicja podpowiadała mu, że odwrót nie leży w jego interesie. Nie potrafił jeszcze z pełni świadomie ogarnąć dziwnych informacji, jakich dostarczały mu powiększone w tajemniczy sposób możliwości percepcji, logika kazała mu zatem bardziej polegać na instynkcie, niż pozwalałby na to rozsądek.
Różowe światło sięgało schodów zaledwie do niższego podestu. Jedynie lampa, której blask sączył się przez uchylone minimalnie drzwi po prawej, oświetlała ciemną przestrzeń przykrytego chodnikiem w kwiaty korytarza.
O ile się zorientował, na górze były trzy pokoje: ten, w którym świeciło się światło na końcu po prawej, jeszcze jeden bliżej Dylana po tej samej stronie i jeden po lewej.
Kiedy Dylan pokonał trzy kroki dzielące go od pierwszych drzwi z prawej, znów ogarnął go lęk: ale taki, z jakim można sobie poradzić, obawa, jaką może czuć przed akcją rozważny strażak czy policjant, zupełnie niepodobna do panicznego strachu, który towarzyszył mu w drodze z kuchni przez korytarz na dole i po schodach.
Klamkę znaczyły psychiczne ślady tropionej przez niego osoby. Omal nie cofnął ręki, ale intuicja-jego nowy przyjaciel – kazała mu iść dalej.
Cichy trzask zamka, szum suchych zawiasów. Przez okno z matowego szkła wpadało pomarańczowożółte światło latarni ulicznej, kładąc na szybie cień gałęzi oliwki i ukazując wnętrze pustej łazienki.
Dylan podszedł do drugiego pokoju po prawej, skąd przez szczelinę między drzwiami a framugą padała wąska smużka światła, rozcinając ciemność jak nożem. Słuchając głosu instynktu i rozsądku, nie przyłożył do szpary oka, aby nie oślepiło go ostrze prawdziwego noża, wymierzając mu karę za szpiegowanie.
Kładąc rękę na klamce, Dylan wiedział, że znalazł norę opętanej istoty, której tropem podążał, ponieważ znak był sto razy wyraźniejszy niż te, na które dotąd trafiał. Bezcielesny ślad oplótł mu dłoń jak wij, skręcając się i wirując. Dylan był już pewien, że za tymi drzwiami znajduje się kolonia piekła.
1 6 Przekraczając próg drzwi z tyłu domu, Marjorie przypomniała sobie o pozostawionej kolacji i chciała wrócić do kuchni po torbę, „póki cheeseburger nie wystygnie". Z cierpliwością Wielkiego Ptaka lub innego nauczyciela z „Ulicy Sezamkowej", wpajającemu nowe słowo dziecku, którego zdolność koncentracji zaburzyła zbyt duża dawka ritalinu,
Jilly prowadziła ją, tłumacząc, że ciepły cheeseburger na nic się jej nie przyda, jeśli będzie martwa.
Najwyraźniej Dylan dał Marjorie tylko niejasne ostrzeżenie, nie precyzując, czy grozi jej wybuch czteropalnikowej kuchenki gazowej, czy zbliża się trzęsienie ziemi, które zmieni jej dom w malowniczą kupkę dymiących gruzów, tak entuzjastycznie pokazywanych przez żądne krwi media. Jednak w świetle ostatnich wydarzeń Jilly potraktowała tę przestrogę poważnie, bez względu na jej ogólnikowość.
Przemawiając słodko i stosując przebiegłe chwyty psychologiczne, które na pewno spotkałyby się z gorącą aprobatą Wielkiego Ptaka, Jilly łagodnie wyprowadziła Marjorie na ganek, do schodków prowadzących na trawnik z tyłu domu.
Tam starsza pani wykorzystała swą imponującą masę, stosując manewr blokujący, który polegał na przyssaniu się bieżnikiem gumowych podeszew butów do podłogi ganku pomalowanej lśniącą farbą. Dzięki tej sprytnej sztuczce stanęła nieruchomo niczym Herkules, którego skazano na rozerwanie końmi, ale okazało się, że dorównuje siłą dwóm zaprzęgom.
– Kanapeczko – zwróciła się do Jilly, wybierając zdrobniałą wersję jej imienia. – Czy on wie o nożach?
– Kto?
– Twój chłopak.
– To nie jest mój chłopak, Marj. Nawet nie snuj takich domysłów. Nie jest w moim typie. O jakich nożach mówiłaś?
– Kenny bardzo lubi noże.
– Kto to jest Kenny?
– Kenny junior, nie mówię o jego ojcu.
– Ach, te dzieci – powiedziała tonem współczucia Jilly, wciąż ponaglając kobietę, aby się w końcu ruszyła.
– Kenny senior jest w więzieniu w Peru.
– Do bani – oznajmiła Jilly, mając na myśli uwięzienie Kenny'ego seniora w Peru i własne bezowocne wysiłki, by zrzucić Marjorie ze schodów ganku.
– Kenny junior to mój najstarszy wnuk. Ma dziewiętnaście lat.
– I lubi noże, co?
– Zbiera je. Niektóre nawet bardzo ładne.
– Bombowa sprawa, Marj.
– Boję się, że znowu zaczął z narkotykami.
– Noże i narkotyki, co?-powiedziała Jilly, próbując ją rozkołysać i w ten sposób oderwać jej stopy od podłogi.
– Nie wiem, co robić. Naprawdę nie wiem. Czasem od narkotyków wariuje.
– Wariuje, narkotyki, noże – rzekła Jilly, układając głośno elementy układanki składające się na obraz Kenny'ego. Co chwilę zerkała nerwowo na otwarte drzwi kuchenne.
– Prędzej czy później dostanie ataku – martwiła się Marjorie. – Pewnego dnia posunie się o krok za daleko.
– Kochana – powiedziała Jilly – wydaje mi się, że właśnie dziś jest ten dzień.
Już nie jeden wij, ale całe ich gniazdo zdawało się podrygiwać i skręcać na dłoni Dylana.
Nie puścił z odrazą klamki, ponieważ wśród odcisków opętanej istoty wyczuł inne ślady należące do znacznie lepszej osoby. Odczytał z nich dobrą, ale zalęknioną duszę, która, co ciekawe, przebywała w tej samej smoczej norze.
Ostrożnie pchnął drzwi.
Duża sypialnia została przedzielona dokładnie na pól, jak gdyby wymalowano linię na podłodze, ścianie po lewej, suficie i ścianie po prawej. Nie przebiegała tu jednak żadna fizyczna granica, ale rzucało się w oczy, że lokatorzy dzielący pokój mają skrajnie odmienne zainteresowania i charaktery.
W części pokoju bliżej drzwi stało łóżko, nocny stolik i półki pełne książek w tanich wydaniach. Na ścianie zawieszono eklektyczną kolekcję trzech plakatów. Pierwszy przedstawiał kabriolet AC Shelby Cobra rocznik 1966, który pędził autostradą w stronę oślepiającego zachodu słońca; zmysłowo opływowa sylwetka niskiego sportowego auta i srebrne detale, w których odbijało się niebo koloru filmowego błękitu, sprawiały, że samochód był ucieleśnieniem szybkości, radości i wolności. Obok cobry wisiał portret nadąsanego C. S. Lewisa. Na trzecim plakacie było słynne zdjęcie marines zatykających amerykańską flagę na szczycie pooranego po bitwie wzgórza na wyspie Iwojima.