Выбрать главу

Jednak nawet ci groźnie wyglądający mężczyźni, którzy mieli swoje powody, by patrzeć podejrzliwie na każdego podróżnego, nie mogli zbyt długo uważać Freda za złoczyńcę. Cofnęli się i przepuścili cadillaca przez punkt kontroli.

Zamykając elektrycznie opuszczaną szybę i wciskając pedał gazu, Jilly powiedziała:

– Dobrze, że nie wsadzili cię do pudła, Freddy. Przy naszym budżecie nie moglibyśmy sobie pozwolić na kaucję.

Przez milę jechali w milczeniu.

Jeszcze przed zachodem słońca pokazał się widmowy księżyc jak blade oko ektoplazmy; wraz z zapadnięciem zmroku jego cyklopowe spojrzenie stało się jaśniejsze.

– Być może rozmowa z rośliną to nie tylko dziwactwo – rozmyślała na głos Jilly. – Być może mam trochę nierówno pod sufitem.

Na północ i południe od autostrady panowała nieprzenikniona ciemność. Chłodny blask księżycowy nie mógł rozjaśnić mroku, jaki po zmierzchu zapadł na pustyni.

– Przepraszam, Fred. Nie powinnam tego mówić. Grubosz był dumny, ale umiał też przebaczać. Spośród trzech mężczyzn, z którymi Jilly zgłębiała tajniki dysfunkcji związku, żaden nie zawahałby się wykorzystać przeciwko niej najbardziej niewinnej oznaki niezadowolenia z jej strony; każdy postarałby się wzbudzić w niej poczucie winy i wszedł w rolę zgnębionej ofiary jej wygórowanych oczekiwań. Fred, dzięki Bogu, nigdy nie bawił się w podobne gierki.

Przez jakiś czas jechali w przyjaznej ciszy, oszczędzając mnóstwo paliwa, gdy znaleźli się w silnym strumieniu powietrza za pędzącym peterbiltem, który, jak wynikało z napisu na tylnych drzwiach, wiózł przysmaki lodowe wygłodniałym miłośnikom przekąsek na zachód od Nowego Meksyku.

Kiedy zbliżyli się do miasta rozjarzonego neonami moteli i stacji obsługi, Jilly zjechała z drogi międzystanowej. Zatankowała na samoobsługowej stacji przy Union 76.

Przy tej samej ulicy był bar z hamburgerami, gdzie kupiła kolację. Za ladą stała starsza pani, czerstwa i tryskająca radością jak ideał babci z filmów Disneya z lat sześćdziesiątych, która upierała się, by przypiąć do bluzki Jilly znaczek z uśmiechniętą żabą.

Restauracja sprawiała wrażenie tak czystej, że można by tu przeprowadzić operację wszczepienia poczwórnych bypassów, w razie gdyby któryś z klientów doznał blokady tętnic, konsumując kolejnego podwójnego cheeseburgera. Sama czystość jednak nie wystarczyła, by skłonić Jilly do spożycia posiłku przy jednym z pokrytych laminatem stolików, w intensywnym świetle, które mogłoby spowodować mutacje genetyczne.

Siedząc w zaparkowanym cadillacu coupe deville i jedząc kanapkę z kurczakiem i frytki, Jilly słuchała wraz z Fredem swojego ulubionego radiowego talk-show, który poruszał takie tematy jak kontakty z UFO, wizyty niebezpiecznych istot pozaziemskich dyszących pragnieniem płodzenia dzieci z Ziemiankami, pojawienie się leśnego stwora znanego jako Wielka Stopa (a także jego niedawno widzianego potomka, Małej Wielkiej Stopy) oraz przybyszy z odległej przyszłości, którzy zbudowali piramidy w bliżej nieznanych wrogich celach. Tego wieczoru prowadzący program Parish Lantern, obdarzony charakterystycznym zachrypniętym głosem, dyskutował z gośćmi o poważnym zagrożeniu, jakie stanowiły pijawki mózgowe, które rzekomo przybyły do naszego świata z rzeczywistości alternatywnej.

Na szczęście żaden z dzwoniących do programu słuchaczy ani słowem nie wspominał o radykalnych faszystowskich fundamentalistach muzułmańskich zdecydowanych zniszczyć cywilizację, by przejąć władzę nad światem. Podobno po zagnieżdżeniu się w płacie potylicznym pijawka mózgowa przejmowała kontrolę nad człowiekiem, biorąc w niewolę jego umysł i ciało; stworzenia te były zapewne oślizłe i obrzydliwe, lecz Jilly słuchała programu Parisha z ulgą. Gdyby nawet pijawki mózgowe naprawdę istniały, w co ani przez chwilę nie wierzyła, potrafiła je zrozumieć: rozumiała ich pasożytniczą naturę i genetyczny imperatyw, który kazał im opanowywać inne gatunki. Natomiast zło ludzkie rzadko, jeśli w ogóle, miało podstawy racjonalne.

Fred nie miał mózgu, który mógłby służyć pijawce za terytorium ekspansji, więc mógł słuchać programu, nie obawiając się o własne bezpieczeństwo.

Jilly spodziewała się, że kolacja ją pokrzepi, ale gdy skończyła jeść, czuła się tak samo zmęczona jak po zjeździe z drogi międzystanowej. Miała nadzieję, że łatwo zniesie następne cztery godziny jazdy przez pustynię do Phoenix, słuchając przez część drogi kojących fantazji Parisha Lanterna. Jednak w takim stanie mogła stanowić zagrożenie na autostradzie.

Przez szybę ujrzała motel po przeciwnej stronie drogi.

– Jeżeli nie pozwalają tam brać ze sobą zwierząt domowych – powiedziała do Freda – jakoś cię przemycę.

3

Dla osoby dotkniętej nieznacznym uszkodzeniem mózgu, w wyniku którego cierpi na krótkotrwałe i niekontrolowane napady obsesji, najlepszą rozrywką jest szybkie układanie łamigłówki.

Fatalny stan umysłu Shepherda zwykle dawał mu zdumiewający atut, ilekroć skupiał całą uwagę na układance obrazkowej. W tej chwili rekonstruował skomplikowany obrazek bogatej w ornamenty świątyni sinto otoczonej drzewami wiśniowymi.

Mimo że zaraz po przyjeździe do motelu zaczął układać zestaw składający się z dwóch i pół tysiąca elementów, zdążył już ułożyć mniej więcej jedną trzecią. Po wyznaczeniu czterech brzegów obrazka Shep metodycznie kierował się ku środkowi.

Chłopiec – Dylan wciąż uważał swojego brata za chłopca, chociaż Shep miał już dwadzieścia lat-siedział przy biurku oświetlonym cylindryczną mosiężną lampą. Lewą rękę trzymał na wpół uniesioną i bez przerwy machał dłonią, jak gdyby pozdrawiał swoje odbicie w lustrze wiszącym nad biurkiem; w istocie jednak patrzył tylko na układany obrazek i pozostałe kawałki w otwartym pudełku. Najprawdopodobniej w ogóle nie zdawał sobie sprawy, że macha ręką, i na pewno nie mógł nad tym panować.

Tiki, napadowe kołysanie i inne dziwaczne, monotonne ruchy stanowiły objawy choroby Shepa. Czasami potrafił trwać bez ruchu jak statua z brązu albo marmuru, zapominając nawet mrugać oczami, ale najczęściej całymi godzinami przebierał palcami albo kręcił nimi młynka, albo podrygiwał nogami czy przytupywał.

Natomiast Dylan był przywiązany do krzesła i nie mógł niczym machać ani kołysać, ani kręcić młynka. Kostki nóg krępowały mu grube zwoje calowej taśmy izolacyjnej, którą okręcono wokół nóg krzesła; nadgarstki i przedramiona przywiązano mu taśmą do oparć. Prawą rękę miał zwróconą wewnętrzna stroną dłoni do dołu, a lewą odwrotnie – ku górze.

W usta wepchnięto mu jakąś szmatę, kiedy był nieprzytomny. Wargi też miał zaklejone taśmą.

Dylan był przytomny od dwóch czy trzech minut, ale nie udało mu się połączyć żadnego z elementów strasznej układanki, przed którą go postawiono. Nie miał pojęcia, kto go napadł ani dlaczego.

Dwukrotnie próbował odwrócić się na krześle, by spojrzeć w stronę łóżek i łazienki, które miał za sobą, lecz nieznany wróg wymierzył mu dwa ciosy w głowę, powstrzymując jego ciekawość. Uderzenia nie były silne, ale wymierzone we wrażliwe miejsce, gdzie wcześniej został trafiony o wiele mocniej, toteż znowu omal nie zemdlał.