Kenny nie ostrzył tu noży. Jeśli nie przycupnął za fotelem czy kanapą, w ogóle nie było go w pokoju.
Na dźwięk następnej serii metalicznych odgłosów Jilly skierowała spojrzenie na klatkę, która wisiała pięć czy sześć stóp nad podłogą na podobnej podstawie jak lampa podłogowa.
Za kratami z grubego drutu siedziała papużka uczepiona szponiastymi nóżkami jednego z prętów; pierzasty więzień stukał dziobem w ścianę swojej celi. Przeginając szyję, papuga szorowała dziobem w poprzek prętów niczym bezręka harfistka grająca glissando: brzrzrzdęęęk, brzrzrzdęęęk.
Okazało się, że śmiertelne zagrożenie ma postać papużki. Jilly uznała, że jej nadszarpnięta reputacja jako nieustraszonej wojowniczki doznała kolejnego uszczerbku, wycofała się więc, uciekając od upokorzenia. W drodze powrotnej na schody znów usłyszała, jak ptak bije skrzydłami powietrze, jak gdyby domagał się wolności latania.
Ptasi hałas żywo przypomniał jej niedawne niezwykle przeżycia i z trudem powstrzymała się przed pokusą, by uciec jak najdalej z domu, postanowiła jednak ruszyć na poszukiwanie Dylana. Zanim dotarła do środkowego podestu, ptak przestał tłuc się po klatce, ale mając wciąż przed oczyma mrowie skrzydeł, czym prędzej pobiegła na górę, zapominając o ostrożności.
Z niebieskich oczu Becky zniknął udawany strach, ustępując miejsca dzikiej radości.
Zeskoczyła z łóżka, wściekle wymachując nożem. Kiedy Dylan okręcił się, unikając ciosu, okazało się, że Becky ma więcej entuzjazmu niż praktyki. Potknęła się i omal nie upadla, nadziewając się na własny nóż.
– Kenny! – krzyknęła.
Otworzyły się drugie drzwi, te, których Becky nie wskazała, i stanął w nich Kenny. Przypominał trochę węgorza: mial giętką i wężowatą sylwetkę, był szczupły, ale muskularny, a jego szalone oczy były ściągnięte jak u stworzenia skazanego na życie w zimnych głębinach cuchnących wód. Dylan przypuszczał nawet, że zęby Kenny'ego są ostre i zakrzywione jak u węża.
Młodzieniec był ubrany z klasą, w czarne dżinsy, czarne buty kowbojskie, czarną koszulkę i czarną dżinsową kurtkę wyszywaną w zielone indiańskie wzory, których kolor pasował do piórka na kowbojskim kapeluszu leżącym na dwóch walizkach w pokoju po drugiej stronie korytarza.
– Kim jesteś? – zapytał Dylana Kenny i nie czekając na odpowiedź, zwrócił się do Becky. – Gdzie ta stara suka?
Starą suką, na którą czekało tych dwoje, była bez wątpienia siwowłosa kobieta w prążkowanym uniformie, która właśnie wróciła do domu po ciężkim dniu pracy.
– Co za różnica, kim on jest – odrzekła Becky. – Zabij go, potem znajdziemy stare pudło i wyprujemy mu flaki.
Chłopiec w kajdankach źle zrozumiał charakter związku łączącego jego brata i dziewczynę. Dwójka bezwzględnych konspiratorów zamierzała zamordować babcię i młodszego brata, być może ukraść jakieś śmieszne pieniądze ukryte przez starszą panią w materacu, a potem wrzucić walizki Kenny'ego do samochodu i wyruszyć w drogę.
Potem mogli zatrzymać się przy domu Becky i zabrać jej bagaże. Być może chcieli też zabić jej rodzinę.
Bez względu na to, czy ich późniejsze plany miały się powieść, czy nie, na razie wzięli Dylana w dwa ognie. Zajęli dobre pozycje, żeby go szybko załatwić.
Kenny trzymał w garści dwunastocalowy obosieczny nóż, wyjątkowo ostry. Pokryta gumą rękojeść z otworem miała ergonomiczny kształt, przyjazny dla użytkownika, który utrudniał wytrącenie broni z ręki zdecydowanemu na wszystko napastnikowi.
Nóż Becky, raczej kuchenny niż bojowy, mógł jednak rozciąć człowieka równie skutecznie jak kurczaka przeznaczonego na potrawkę.
Kij baseballowy był znacznie dłuższy od obu noży i dawał Dylanowi przewagę zasięgu. Z doświadczenia Dylan wiedział, że jego wzrost i postura odstraszają pijaczków i ulicznych bandytów, którzy w innej sytuacji mieliby ochotę się z nim zmierzyć; nawet najbardziej agresywni z nich dochodzili do wniosku, że w ciele brutala musi mieszkać brutal, gdy w istocie Dylan miał gołębie serce.
Być może Kenny wahał się także dlatego, że nie znał swojego położenia i bał się mordować nieznajomego, nie wiedząc, ilu obcych jest jeszcze w domu. W błyszczących żądzą mordu oczach węgorza pojawiła się przebiegłość przywodząca na myśl węża z rajskiego ogrodu.
Dylan pomyślał, że mógłby udać policjanta i powiedzieć im o posiłkach, które zmierzają już do domu. Jednak nawet gdyby udało mu się wyjaśnić brak munduru, zdradziłaby go broń – trudno uwierzyć, że gliniarz posługiwałby się kijem baseballowym zamiast pistoletem.
O ile na zatruty prochami umysł Kenny'ego skapnęła kropelka rozsądku, o tyle Becky nadal przypominała zwierzę ogarnięte szałem zabijania, którego nie mogła powstrzymać ani niebezpieczna długość kija, ani wzrost przeciwnika.
Dylan zamarkował krok w stronę Kenny'ego, lecz zaraz odwrócił się do dziewczyny, celując kijem w dłoń, w której trzymała nóż.
Może Becky ćwiczyła gimnastykę w szkole średniej albo należała do armii niedoszłych balerin, na które rzesze kochających Amerykanów trwonią miliony dolarów w przekonaniu, że wychowują przyszłą Margot Fonteyn. Choć nie miała takiego talentu, by występować na olimpiadzie czy w zawodowym teatrze, wykazała się refleksem, zwinnością i znacznie lepszą koordynacją ruchów, niż mogło się wydawać po tym, jak zeskoczyła z łóżka. Rzuciła się do tyłu, unikając ciosu, z przedwcześnie triumfalnym „Ha!" i natychmiast odskoczyła w prawo, schodząc z drogi cofającemu się kijowi i uginając kolana, żeby mieć lepszą pozycję do manewru, jeśli już się na jakiś zdecyduje.
Nie łudząc się, że rozsądek będzie dłużej powstrzymywać Kenny'ego przed atakiem, jeżeli nadarzy się sposobność, Dylan odwrócił się, naśladując ruchy Becky, choć prawdopodobnie nie przypominał niespełnionej baleriny, ale raczej tańczącego niedźwiedzia. Zaatakował kowboja w haftowanej kurtce dokładnie w chwili, gdy ten ruszył na niego.
W węgorzowatych oczach dzieciaka nie było tej nieokiełznanej wściekłości co u Becky, lecz wyrachowanie i obawa podstępnego tchórza, który wykazuje się największą odwagą, gdy ma do czynienia ze słabszym przeciwnikiem. Był potworem, ale nie tak dzikim jak jego niebieskooka przyjaciółka i popełnił błąd, podkradając się do nieprzyjaciela, zamiast rzucić się na niego z impetem. Zanim Dylan zwrócił się w jego stronę z wysoko uniesionym kijem, Kenny powinien zanurkować pod jego ramieniem i wbić nóż. Spóźnił się jednak, drgnął, zrobił zwód i padł ofiarą własnego tchórzostwa.
Z siłą, jakiej nie powstydziłby się słynny „Babe" Ruth, kij z głośnym trzaskiem złamał przedramię Kenny'ego. Mimo ergonomicznej rękojeści z otworem na palec nóż wyleciał mu z ręki. Zdawało się, że Kenny uniósł się na moment w powietrze, jakby po dalekim strzale zrywał się do obiegnięcia baz.
Gdy dzieciak zamiast pobiec z wrzaskiem, padł na podłogę jak źle uderzona piłka, Dylan wyczuł zbliżającą się do niego z tyłu Becky i pomyślał, że tańczący niedźwiedź nie zdoła przechytrzyć obłąkanej baleriny.
Stając na przedostatnim stopniu, Jilly usłyszała, jak ktoś wrzasnął: „Kenny!". Zatrzymała się tuż przed korytarzem na piętrze, zaniepokojona krzykiem, który nie wydobył się z ust Dylana ani trzynastoletniego chłopca. Wysoki i przenikliwy głos należał do kobiety.
Usłyszała jeszcze jakieś hałasy, potem męski głos, ale też nie Dylana ani nie chłopca, ale nie zrozumiała wypowiedzianych słów.
Przyszła tu nie tylko po to, żeby ostrzec Dylana, że na górze oprócz Kenny'ego jest jeszcze mały Travis, ale także po to, aby mu pomóc w razie potrzeby, nie mogła więc stać jak wryta na schodach, jeśli miała zachować szacunek dla samej siebie. Jillian Jackson zyskała bowiem szacunek dla samej siebie dzięki znacznym wysiłkom, choć w dzieciństwie zwykle trzymała się skromnie na uboczu, wątpiąc we własne możliwości. Nie chciała zrezygnować z tego, o co długo i zawzięcie walczyła.