Wpadając na korytarz, Jilly ujrzała smużkę słabego światła padającego zza otwartych drzwi po lewej, jaśniejszy blask z pokoju położonego trochę dalej po prawej stronie – i gołębie, których stado wpadło przez zamknięte okno na końcu przedpokoju, widmo gołębi, które zostawiły za sobą nietknięte szyby.
Ptaki nie wydawały żadnych dźwięków – nie gruchały ani nie krzyczały, ich skrzydła poruszały się zupełnie bezgłośnie. Gdy otoczyły ją ze wszystkich stron powodzią białych piór, tysiącem przeszywających oczu, tysiącem otwartych dziobów, nie spodziewała się, że poczuje ich obecność, ale stało się inaczej. Wiatr, jaki wywołał łopot ich skrzydeł, niósł ostrą woń kadzidła. Pióra muskały jej ciało, ręce i twarz.
Stojąc blisko ściany po lewej, ruszyła szybko wprost w burzę białych skrzydeł gęstą jak pierzasta śnieżyca, która na autostradzie przemknęła nad fordem. Obawiała się o stan swoich zmysłów, ale nie bała się ptaków, które najwyraźniej nie miały złych zamiarów. Gdyby nawet były prawdziwe, nie wydziobałyby jej oczu. Jilly zdawało się, że widok ptaków jest dowodem spotęgowania jej widzenia: wprawdzie taka myśl przemknęła jej przez głowę, nie wiedziała jednak, co to może być spotęgowane widzenie; na razie pojmowała to bardziej instynktownie i emocjonalnie niż intelektualnie.
Zjawy nie mogły jej wprawdzie wyrządzić krzywdy, ale pojawiły się w zupełnie nieodpowiednim momencie. Jilly musiała odnaleźć Dylana, a ptaki, prawdziwe czy nie, znacznie utrudniały jej poszukiwania.
– Ha! – wykrzyknął ktoś tuż obok, a chwilę później Jilly wymacała z lewej otwarte drzwi, które zasłaniało przed jej wzrokiem stado gołębi.
Gdy przekroczyła próg, ptaki zniknęły. Zobaczyła sypialnię oświetloną jedną lampą. Tu był Dylan, uzbrojony w kij baseballowy i otoczony przez młodego człowieka – Kenny'ego? – i nastolatkę, wymachujących nożami.
Kij ze świstem przeciął powietrze, młody człowiek krzyknął, a wypuszczony przez niego ostry nóż wylądował z brzękiem na wysokiej komodzie z drewna orzechowego.
Kiedy Dylan machnął kijem, stojąca za nim nastolatka sprężyła się, uginając jeszcze bardziej kolana. Gdy Kenny wrzasnął z bólu, dziewczyna zamachnęła się, gotowa skoczyć naprzód i wbić Dylanowi nóż w plecy, zanim ten zdąży się odwrócić.
Już w chwili wyskoku dziewczyny Jilly krzyknęła: – Policja!
Nastolatka z małpią zręcznością okręciła się, robiąc jednocześnie unik, aby nie odwrócić się plecami do Dylana i mieć go na oku.
Jej oczy były błękitne jak niebo z wymalowanymi cherubinkami na suficie kaplicy, ale lśniło w nich szaleństwo wywołane zapewne narkotykami.
Jilly, wreszcie prawdziwa Amazonka Południowego Zachodu, choć zbyt wrażliwa, by ryzykować pozbawienie dziewczyny wzroku, wycelowała preparat przeciw mrówkom trochę poniżej oczu. Dysza puszki, którą znalazła w spiżarni, miała dwa ustawienia: STRUMIEŃ i ROZPYLACZ. Już wcześniej ustawiła STRUMIEŃ, który według napisu na etykiecie miał zasięg do dziesięciu stóp.
Być może pod wpływem podniecenia w morderczym szale dziewczyna oddychała przez usta. Struga środka owadobójczego trafiła prosto między rozchylone wargi jak strumień wody z fontanny, zalewając jej usta po gardło.
Preparat przeciw mrówkom na nastoletnią dziewczynę działał ze znacznie mniejszym skutkiem niż na mrówkę, ale na pewno nie był najsmaczniejszym napojem i mniej orzeźwiającym niż szklanka chłodnej wody. W jednej chwili odjął dziewczynie ochotę do walki. Rzuciła nóż. Krztusząc się, rzężąc i plując, zatoczyła się w stronę drzwi, otworzyła je i kilka razy walnęła we włącznik, zanim zapaliło się światło, ukazując wnętrze łazienki. Potem odkręciła zimną wodę nad umywalką, stuliła dłonie i zaczęła sobie płukać usta, prychając i kaszląc.
Na podłodze leżał zwinięty jak krewetka Kenny, użalając się nad sobą z irytującym jękiem i szlochem.
Jilly spojrzała na Dylana i potrząsnęła puszką ze środkiem owadobójczym.
– Od dziś będę tego używać na tych, co na widowni zachowują się jak bydło.
– Co zrobiłaś z Shepem?
– Babcia powiedziała mi o Kennym i nożach. Nie masz czasem ochoty powiedzieć: „Dzięki, że uratowałaś mi tyłek, Jilly?".
– Mówiłem ci, żebyś nie zostawiała Shepa samego.
– Nic mu nie będzie.
– Będzie, jeżeli został tam sam – powiedział, podnosząc głos, jakby miał nad nią jakąś władzę.
– Nie krzycz na mnie. Boże drogi, przyjechałeś tu jak wariat, nie mówiąc dlaczego ani po co, wyskoczyłeś z samochodu, nie mówiąc dlaczego. A ja co – mam siedzieć jak przykładna kobieta, w stanie otępiałej bezmyślności czekać jak głupi indyk w deszczu, gapiąc się w niebo z otwartą gębą, aż się utopię? Popatrzył na nią spode łba.
– Co ty wygadujesz, jakie indyki? – Dobrze wiesz, o czym mówię. – Wcale nie pada.
– Nie bądź tępy.
– Nie masz za grosz poczucia odpowiedzialności – oświadczył.
– Mam ogromne poczucie odpowiedzialności. – Zostawiłaś Shepa samego.
– Nigdzie nie pójdzie. Dałam mu zajęcie. Powiedziałam: Shepherd, przez twojego niegrzecznego i apodyktycznego brata będę potrzebowała przynajmniej stu łagodnych synonimów słowa „dupek".
– Nie mam czasu na te głupie sprzeczki.
– A kto zaczął? – odcięła się. Odwróciła się od niego i wyszłaby z pokoju, gdyby nie zatrzymał jej widok gołębi.
Przez korytarz wciąż płynął potok białych gołębi, mijając otwarte drzwi sypialni i kierując się w stronę schodów. Gdyby zjawy były rzeczywiste, dom powinien być już tak napchany ptakami, że ich napór wysadziłby okna jak eksplodujący gaz.
Jilly modliła się w myślach, żeby gołębie zniknęły, ale leciały i leciały, więc odwróciła się do nich plecami. Znów zaczęła się obawiać o stan swoich zmysłów.
– Musimy stąd wiać. Prędzej czy później Marj wezwie gliny. – Marj?
– Kobieta, która dała ci znaczek z żabą i od której wszystko to się jakoś zaczęło. Jest babcią Kenny'ego i Travisa. Co mam zrobić?
Klęcząc nad toaletą, Becky zaczęła analizować swoją kolację, a może nawet całe swoje życie.
Dylan wskazał krzesło z wysokim oparciem, a Jilly zrozumiała, co miał na myśli.
Drzwi łazienki otwierały się do środka. Gdyby krzesłem podeprzeć i zaklinować klamkę, Becky zostałaby uwięziona i uwolniłaby ją dopiero policja.
Dylan nie sądził, by dziewczyna na tyle doszła do siebie, aby go pociąć na plasterki, ale nie miał też ochoty zostać upaprany wymiocinami.
Leżący na podłodze Kenny na totalnym haju zupełnie się rozkleił. Zaśliniony, z rozmazanymi na twarzy łzami i smarkami, choć nadal niebezpieczny, wyrzucał z siebie stek przekleństw i wyzwisk, żądał, żeby natychmiast sprowadzono mu lekarza, przysięgał zemstę i gdyby nadarzyła się okazja, pewnie zapragnąłby sprawdzić, czy rzeczywiście ma zęby ostre jak wąż.
Dylan zagroził, że rozłupie mu czaszkę, chociaż sądził, że zabrzmiało to mało wiarygodnie, jednak dzieciak przyjął groźbę serio, być może dlatego, że sam nie zawahałby się ani chwili i roztrzaskał Dylanowi głowę, gdyby tylko ich role się odwróciły. Wystarczyło słowo, aby z kieszeni swojej wyhaftowanej koszuli zapinanej na zatrzaski z macicy perłowej wyciągnął kluczyki do kajdanek i kłódki.
Jilly ociągała się z wyjściem z sypialni, jak gdyby bała się spotkania z innymi szubrawcami, na których mógłby nie wystarczyć środek owadobójczy. Dylan zapewnił ją, że poza Kennym i Becky w domu nie ma już żadnych innych dusz z piekła rodem. Mimo to, idąc do pokoju, gdzie siedział przykuty do łóżka chłopiec, krzywiła się i wahała, jakby strach na wpół ją oślepił. Co chwila spoglądała w stronę okna na końcu korytarza, jak gdyby zobaczyła twarz ducha przyciśniętą do szyby.