Uwalniając Travisa, Dylan wyjaśnił mu, że Becky nie ma odpowiednich kwalifikacji moralnych, by brać udział w konkursie Miss Ameryki Nastolatek, a potem wszyscy zeszli do kuchni.
Marj wbiegła z ganku do domu, aby przytulić wnuka i zapłakać nad jego zsiniałym okiem, a Travis niemal utonął w jej pasiastych objęciach.
Dylan zaczekał, aż chłopak wyswobodzi się z czułego uścisku i rzekł:
– Kenny i Becky będą potrzebowali lekarza…
– I celi więziennej, dopóki nie zajmie się nimi opieka społeczna – dodała Jilly.
– …ale proszę nam dać ze trzy minuty, zanim zadzwoni pani pod dziewięćset jedenaście – dokończył Dylan.
Słysząc to, Marj się zdumiała.
– Jak to, przecież wy jesteście z dziewięć jeden jeden. Jilly wyjaśniła tę zawiłą kwestię:
– Jesteśmy jedną z tych jedynek, Marj, ale nie drugą ani tym bardziej dziewiątką.
Starsza pani zdumiała się jeszcze bardziej, lecz Travis wyglądał na rozbawionego.
– Damy wam czas, żebyście mogli się ulotnić. Ale to wszystko jest strasznie dziwne, jak jakieś pokręcone czary. Kim wy, do diabła, jesteście?
Dylanowi nie przychodziła na myśl żadna sensowna odpowiedź, ale wyręczyła go Jilly.
– Sami nie wiemy. Jeszcze dziś po południu mogłabym wam powiedzieć, kim jesteśmy, ale teraz nie mam zielonego pojęcia. Mimo że w jej wyjaśnieniu kryta się ponura prawda, Marj osłupiała jeszcze bardziej, a chłopiec jeszcze szerzej się uśmiechnął.
Na górze Kenny głośno wzywał pomocy. – Lepiej już idźcie – poradził Travis.
– Nie wiesz, czym jeździmy, nie widziałeś naszego wozu. Fakt – przytaknął Travis.
– Będziemy ci wdzięczni, jeżeli nie będziesz patrzył, jak odjeżdżamy.
– Gdyby ktoś pytał- rzekł chłopak- to mogliście po prostu wziąć rozpęd i odfrunąć.
Dylan prosił tylko o trzy minuty, bo Marj i Travisowi trudno byłoby wytłumaczyć glinom dłuższą zwłokę; jeśli jednak Shep oddalił się od samochodu, byli zgubieni. Trzy minuty nie wystarczą, żeby go odnaleźć.
Na ulicy panowała cisza, tylko wiatr szumiał w drzewach oliwnych. Sąsiedzi nie powinni słyszeć dobiegających z domu stłumionych krzyków Kenny'ego.
Przy krawężniku stał ford z otwartymi drzwiami po stronie kierowcy. Zanim Jilly wysiadła z samochodu, wyłączyła silnik i zgasiła światła.
Jeszcze gdy byli na trawniku przed domem, Dylan zobaczył Shepherda na tylnym siedzeniu z twarzą oświetloną lampką do czytania, której blask odbijał się od strony otwartej książki.
– Mówiłam przecież – powiedziała Jilly.
Dylanowi kamień spadł z serca, więc zbyt jej uwagę milczeniem.
Przez zakurzoną szybę od strony Shepherda widać było tytuł książki, którą czytał: „Wielkie nadzieje" Charlesa Dickensa. Shep był fanatykiem Dickensa.
Dylan usadowił się za kierownicą i zatrzasnął drzwi, przypuszczając, że na kuchennym zegarze, przed którym zostawili Travisa, musiało już upłynąć ponad pół minuty.
Podkulając nogi, by nie nadepnąć Freda stojącego pod siedzeniem, Jilly podała Dylanowi kluczyki, ale natychmiast cofnęła wyciągniętą rękę.
A jak znowu stracisz rozum`? – Wcale nie straciłem rozumu.
– Wszystko jedno, w każdym razie jeśli znowu to zrobisz? – Prawdopodobnie zrobię – uświadomił sobie.
– Lepiej ja poprowadzę. Pokręcił głową.
– A co zobaczyłaś na górze, gdy szliśmy do pokoju Travisa? Co zobaczyłaś w oknie na końcu korytarza?
Zawahała się. Potem oddała mu kluczyki. – Poprowadź.
Gdy Travis odliczył w kuchni pierwszą minutę, Dylan zawrócił. Wracali tą samą drogą, którą przyjechali na Aleję Eukaliptusową, gdzie nie było ani jednego eukaliptusa. Zanim Travis zadzwonił pod 911, zdążyli minąć ulice miasta i wyjechać na autostradę międzystanową numer 10.
Dylan ruszył na wschód w stronę końca miasta, gdzie pewnie przestał już dymić cadillac Jilly, ale powiedział:
– Nie chcę się trzymać tej drogi. Mam przeczucie, że nie będzie tu bezpiecznie.
– Dzisiaj nie należy lekceważyć przeczuć – zgodziła się.
W końcu Dylan zjechał z międzystanowej na autostradę numer 191, asfaltową dwupasmówkę bez pasa zieleni oddzielającego przeciwne kierunki ruchu, która prowadziła na północ przez tonące w mroku pustkowie. O tej godzinie panował na niej niewielki ruch. Na razie nie miało znaczenia, gdzie są, dopóki oddalali się coraz bardziej od wraka cadillaca coupe deville oraz domu w Alei Eukaliptusowej.
Przez pierwsze dwie mile autostrady 191 żadne z nich się nie odzywało, a gdy na liczniku stuknęła trzecia, Dylan zaczął się trząść. Poziom adrenaliny wracał do normy, prymitywna istota walcząca o przetrwanie wycofała się do swojej genetycznej kryjówki i dopiero teraz odczuł ogrom tego, co się wydarzyło. Dylan starał się ukryć rozdygotanie przed Jilly, lecz gdy usłyszał szczęk własnych zębów, wiedział, że mu się nie udało, a potem uświadomił sobie, że ona także drży, obejmując się ramionami i kołysząc na siedzeniu.
– Nnniech t-t-to szlag – powiedziała.
– No.
– Nie jestem żadną W-wonder Woman.
– Nie jesteś.
– Przede wszystkim mam za małe cycki.
– Ja też – odrzekł.
– Jezu, te noże.
– Fakt, wielkie jak cholera – przytaknął.
– A ty z kijem baseballowym. Czy ty… odbito ci, O'Conner?
– Pewnie mi odbiło. A ty ze sprayem na mrówki – też nie wyglądałaś na uosobienie rozsądku, Jackson.
– Ale podziałało, nie? – Ładny strzał.
– Dzięki. Kiedy byłam mała, w domu często ćwiczyłam na karaluchach. Poruszały się o wiele szybciej niż panna Becky. A ty musialeś być dobry w baseball.
– Niezły jak na sflaczałego malarza. Słuchaj, Jackson, trzeba odwagi, żeby wejść na górę po tym, jak Marj powiedziała ci o nożach.
– Raczej głupoty. Oboje mogliśmy zginąć.
– Mogliśmy – przyznał. – Ale nie zginęliśmy.
– Ale mogliśmy. Koniec z tymi nocnymi pościgami i bijatykami. Koniec, O'Conner.
– Tego się raczej nie spodziewam – odrzekł.
– Mówię poważnie. Zupełnie serio. Powtarzam, koniec.
– Nie sądzę, żeby to od nas zależało.
– Ja w każdym razie nie mam na to ochoty.
– Chciałem powiedzieć, że chyba nad tym nie panujemy.
– Ja zawsze panuję nad sytuacją – upierała się.
– Nie nad tą.
– Zaczynam się ciebie bać.
– Sam zaczynam się siebie bać – powiedział.
Po tych wyznaniach zapadła cisza nakłaniająca do refleksji. Księżyc, który srebrzyście jaśniał, kiedy stal wysoko na niebie, teraz zaczął chylić się ku zachodowi, bladł i matowiał, a rozjaśniony jego romantycznym blaskiem plaski blat pustyni zmienił się w ponury stół, na którym mogłaby się odbyć ostatnia wieczerza.
Na poboczu drogi drżały brązowe i kolczaste kłęby niesionych przez wiatr roślin, martwych, ale wciąż gotowych do włóczęgi, choć słaby wiatr nie mógł pchnąć ich w drogę.
Wędrowały za to ćmy, mniejsze białe jak duchy i większe szare, przypominające strzępki brudnego całunu. Wirowały wokół samochodu w trupim świetle reflektorów, lecz rzadko lądowały na przedniej szybie.
W malarstwie klasycznym motyle były symbolem życia, radości i nadziei. Ćmy-z tej rodziny co motyle, Lepidoptera-zawsze symbolizowały rozpacz, upadek, zniszczenie i śmierć. Według ocen entomologów na świecie istnieje trzydzieści tysięcy gatunków motyli i cztery razy więcej gatunków ciem.