Na wzburzonym morzu dzisiejszych doznań jego tratwą ratunkową stały się „Wielkie nadzieje" Dickensa. Ściskając kurczowo książkę, potrafił się przekonać, że jest bezpieczny, i mógł zapomnieć o brutalnym naruszeniu spokoju codzienności, pozostając głuchym i ślepym na nacierające na niego groźnie fale bodźców zewnętrznych.
Jednymi z oznak upośledzenia Shepa były niezręczne ruchy i słaba koordynacja fizyczna, ale mimo że szedł, nie przerywając czytania, wcale nie zaczął stawiać sztywnych kroków ani powłóczyć nogami. Dylan miał wrażenie, że gdyby jego brat napotkał po drodze schody, pokonałby wszystkie stopnie, ani na chwilę nie odkładając dzieła Dickensa.
Przed wejściem do restauracji nie czekały na nich żadne schodki, lecz kiedy Dylan dotknął drzwi, poczuł na dłoni i opuszkach palców przepływ energii psychicznej i omal nie puścił klamki.
Co`?- spytała czujnie Jilly.
Coś, do czego będę się musiał przyzwyczaić. – W nadnaturalnych śladach na klamce niewyraźnie wyczuwał wiele różnych osobowości, jak nałożone na siebie warstwy wyschłego potu mnóstwa dłoni.
Restauracja zdawała się cierpieć na rozdwojenie jaźni, jak gdyby wbrew prawom fizyki jedno wnętrze zajmowały równocześnie ekskluzywny lokal i tani bar, szczęśliwie nie powodując katastrofalnej eksplozji. Boksy obite czerwonym skóropodobnym materiałem i krzesła z takiego samego tworzywa z chromowanymi nogami nieszczęśliwie zestawiono ze stołami z prawdziwego mahoniu. Kosztowne żyrandole z ciętego szkła rzucały pryzmatyczne światło nie na puszysty dywan, ale na łatwo zmywalną podłogę z drewnopodobnego winylu. Kelnerzy i kelnerki byli ubrani w czarne garnitury, nakrochmalone białe koszule i eleganckie wąskie krawatki wiązane na kokardę; ich pomocnicy pałętali się między stolikami w zwykłych ubraniach, odróżniając się od innych tylko idiotycznymi spiczastymi czapeczkami z papieru i skwaszonymi minami.
Pora kolacji dawno już minęła, toteż w restauracji zajęta była tylko jedna trzecia stolików. Klienci siedzieli przyjemnie rozleniwieni przy deserach, trunkach i kawie, pogrążeni w przyciszonych, swobodnych rozmowach. Niewielu z nich zwróciło uwagę na Shepa, który idąc między Jilly a Dylanem, pozwolił kelnerce zaprowadzić się do boksu i ani na chwilę nie oderwał oczu od otwartej książki.
W restauracji Shep rzadko siadał przy oknie, ponieważ nie lubił, kiedy „patrzyli na niego ludzie w środku i ludzie z zewnątrz". Dylan poprosił o boks oddalony od okien i usiadł po jednej stronie stołu obok swojego brata, naprzeciw Jilly.
Jilly wyglądała na niezwykle wypoczętą, wziąwszy pod uwagę, co przeszła – i wyjątkowo spokojną jak na kobietę, której życie zostało postawione do góry nogami, a przyszłość stanowiła zagadkę, jaką można by jedynie oglądać, wróżąc z fusów w ciemnym pokoju. Jilly nie miała pospolitej urody, ale taką, która dobrze znosi upływ czasu i przetrzyma wiele prób, zachowując blask i kolor jak dobra tkanina po wielokrotnym praniu.
Gdy Dylan wziął menu, które położyła przed nim kelnerka, wzdrygnął się, jakby dotknął lodu, i natychmiast odłożył kartę na stół. Poprzedni klienci pozostawili na plastikowej okładce żywą warstewkę emocji, pragnień, żądz i tęsknot, która ukłuła go jak wyładowanie elektryczne o wiele silniejsze niż tamto na klamce.
Kiedy skręcili z międzystanowej na północ, powiedział Jilly o śladach psychicznych. Teraz dziewczyna pojęła w lot, dlaczego odłożył menu.
– Przeczytam ci – powiedziała.
Dylan stwierdził, że przygląda się Jilly z tak wielką przyjemnością, że kilka razy musiał się napomnieć w duchu, by uważnie słuchać recytowanej przez nią listy sałatek, zup, kanapek i przystawek. Widok jej twarzy przynosił mu ukojenie być może takie, jakie w „Wielkich nadziejach" znalazł Shep.
Przyglądając się czytającej głośno Jilly, Dylan położył dłonie na okładce menu. Po doświadczeniu przy drzwiach wejściowych, tak jak się spodziewał – początkowo gwałtowna lawina wrażeń szybko zmieniła się w płynący spokojnie strumyk. Zauważył też, że świadomie potrafi stłumić do końca te osobliwe doznania.
Informując go 0 ostatniej pozycji w karcie dań, Jilly uniosła głowę, zobaczyła dłonie Dylana na plastikowej okładce i zorientowała się, że pozwolił jej czytać tylko po to, aby móc otwarcie się na nią gapić, bez obawy, że napotka jej spojrzenie. Sądząc po jej minie, miała mieszane odczucia co do wyniku obserwacji, lecz przynajmniej częściowo odpowiedziała uroczym, choć trochę niepewnym uśmiechem.
Zanim któreś z nich zdążyło się odezwać, do stolika wróciła kelnerka. Jilly poprosiła o butelkę sierra nevady. Dylan zamówił kolację dla Shepa i siebie z prośbą, aby danie dla Shepa przyniosła pięć minut przed jego talerzem.
Shepherd nadal czytał: „Wielkie nadzieje" leżały na stole, lampka była wyłączona. Zgarbiony nad książką, pochylał twarz dziesięć cali nad kartką, choć nie miał kłopotów ze wzrokiem. Gdy obok niego stała kelnerka, Shep śledził tekst i poruszał ustami, dając w ten sposób subtelnie do zrozumienia, że jest zajęty i niegrzecznością z jej strony byłoby zwrócenie się do niego.
Ponieważ obok nich nie siedzieli żadni goście, Dylan mógł swobodnie mówić o sytuacji, w jakiej się znaleźli.
Jilly, słowa to twoja specjalność, prawda? – Chyba można tak powiedzieć.
– Co to znaczy „psychotropowy"? – Dlaczego o to pytasz`?
Frankenstein użył tego słowa. Mówił, że szpryca w strzykawce ma działanie psychotropowe.
Nie podnosząc oczu znad książki, Shep powiedział:
– Psychotropowy. Wpływający na procesy psychiczne, zachowanie lub percepcję. Psychotropowy.
– Dziękuję, Shep.
– Leki psychotropowe. Środki uspokajające, psycholeptyczne, przeciwdepresyjne. Leki psychotropowe.
Jilly pokręciła głową.
Nie sądzę, żeby ten dziwny eliksir był którymś z nich.
– Środki psychotropowe – objaśniał dalej Shep. – Opium, morfina, heroina, metadon. Barbiturany, meprobromat. Amfetamina, kokaina. Meskalina, marihuana, LSD, piwo Sierra Nevada. Środki psychotropowe.
– Piwo to nie narkotyk – poprawiła go Jilly. – Prawda? Wciąż śledząc wzrokiem linijki tekstu Dickensa, Shep zdawał się czytać na głos:
– Psychotropowe środki odurzające i pobudzające. Piwo, wino, whisky. Kofeina. Nikotyna. Psychotropowe środki odurzające i pobudzające.
Jilly wpatrywała się w niego, nie wiedząc, jak ma rozumieć tę wyliczankę.
– Przeoczone – rzekł Shep z goryczą. – Psychotropowe środki odurzające wziewne. Klej, rozpuszczalniki, olej przekładniowy. Psychotropowe środki odurzające wziewne. Przeoczone. Przepraszam.
– Gdyby to był narkotyk w tradycyjnym rozumieniu – odezwał się Dylan – sądzę, że Frankenstein użyłby tego słowa. Nie nazywałby go z uporem „szprycą", jak gdyby nie istniało inne określenie. Poza tym narkotyki z czasem przestają działać. A on wyraźnie dał mi do zrozumienia, że to gówno daje trwały efekt.
Zjawiła się kelnerka z piwem Sierra Nevada dla Jilly i Dylana oraz szklanką coca-coli bez lodu. Dylan rozpakował słomkę i włożył do napoju brata.
Shepherd pił tylko przez słomkę, ale nie obchodziło go, czy papierową, czy z plastiku. Lubił zimną colę, ale nie tolerował pływającego w niej lodu. Z jakiegoś powodu, znanego tylko samemu Shepherdowi, cola, słomka i lód w jednej szklance urażały go.
Unosząc oszronioną szklankę piwa, Dylan rzekł: – Za psychotropowe środki odurzające.
– Z wyjątkiem środków wziewnych – uściśliła Jilly.
Na zimnym szkle wyczuł lekko drżące ślady energii: pozostawione zapewne przez obsługę w kuchni i na pewno kelnerkę. Kiedy zmusił się, by nie reagować na psychiczne odciski, mrowienie zniknęło. Odzyskiwał panowanie nad sobą.