Zostawiając brata pod automatem z ręcznikami, Dylan poszedł zabrać „Wielkie nadzieje" z półki nad umywalkami. Shep stał w tym samym miejscu i ciągle zadzierał głowę, choć Dylan nie unosił mu już podbródka. Oczy miał zamknięte, ale wciąż się poruszały.
Z książką w dłoni Dylan zbliżył się do pierwszej kabiny. Spróbował otworzyć drzwi. Zamknięte.
– Tu, tam – wyszeptał Shep. Stojąc z zamkniętymi oczami, opuszczonymi rękami i dłońmi zwróconymi wewnętrzną stroną do przodu, Shepherd wydawał się zupełnie nieobecny, jak gdyby był medium w transie, którego ciało w połowie należało do tego świata, a w połowie do innego. Wyglądał, jakby miał zacząć lewitować i gdyby rzeczywiście uniósł się w powietrze, nie byłoby w tym nic dziwnego. Choć nadal mówił własnym głosem, wydawało się, że przemawia w imieniu wezwanej z zaświatów istoty.
– Tu, tam.
Dylan wiedział, że w pierwszej kabinie nie ma nikogo. Mimo to przyklęknął i zajrzał pod drzwi, potwierdzając swoje przypuszczenie.
– Tu, tam.
Wstał i jeszcze raz spróbował otworzyć kabinę. Drzwi nie zacięły się, ale były zamknięte. Oczywiście, od wewnątrz. Może zepsuta zasuwka. Obluzowała się i opadła, gdy w kabinie nikogo nie było.
A może Shepherd tylko podszedł do pierwszych drzwi i nie mogąc ich otworzyć, od razu skierował się do czwartej kabiny, a Dylan tego nie zauważył.
– Tu, tam.
Nie poczuł chłodu na skórze, ale w szpiku kości, skąd lodowaty strach zaczął promieniować na całe jego ciało. Nie był to tylko lęk; towarzyszyło mu nie do końca nieprzyjemne uczucie napięcia i oczekiwania na tajemnicze zdarzenie, którego nadejście odgadywał podobnie jak krążący pod czarnymi chmurami nawałnik spodziewa się ogromnej burzy, zanim niebo przetnie pierwsza błyskawica i rozlegnie się pierwszy grzmot.
Dylan zerknął w lustro nad umywalkami, przygotowany, że ujrzy zupełnie inne pomieszczenie. Jednak okazało się, że poniosła go wyobraźnia, ponieważ zobaczył tylko odbicie kabin i pisuarów w zwykłej toalecie. Jedynymi postaciami w tym wnętrzu byli on i Shep, choć Dylan sam nie wiedział, kogo jeszcze mógłby tu zobaczyć.
Rzucając ostatnie spojrzenie na zamkniętą kabinę, Dylan wrócił do brata i położył mu dłoń na ramieniu.
Czując jego dotyk, Shepherd otworzył oczy, opuścił głowę i zwiesił ramiona, przyjmując z powrotem swą normalną postawę, w jakiej szedł przez życie.
– Czytać i jechać – powiedział. – Jedziemy – odrzekł Dylan.
20
Jilly czekała w zamyśleniu przy kasie niedaleko drzwi wejściowych, wpatrywała się w ciemność za szybą, świetlista jak księżniczka, być może wywodząca się z rodu przystojnego rzymskiego cezara, który odważył się podbić południowe wybrzeża Wielkiej Syrty.
Dylan omal nie przystanął na środku restauracji, aby zapisać sobie w pamięci każdy szczegół jej sylwetki w przytłumionym blasku rzucanym ukośnie przez żyrandole z ciętego szkła, ponieważ chciał ją kiedyś taką namalować.
Jak w każdym miejscu publicznym, Shep wolał pozostawać w ruchu, żeby żaden nieznajomy nie wykorzystał chwili wahania i nie zaczepił go, nie pozwalał więc na żaden przystanek, a Dylan szedł za nim jak przykuty niewidzialnym łańcuchem.
Unosząc dłoń do ronda stetsona, wychodzący klient uchylił uprzejmie kapelusza, dziękując Jilly za przepuszczenie go w drzwiach.
Gdy zobaczyła Dylana i Shepa, wyraz zamyślenia na jej twarzy ustąpił miejsca widocznej uldze. Podczas ich nieobecności coś musiało się jej przydarzyć.
– Co jest? – spytał Dylan, gdy stanęli obok Jilly. – Powiem ci w samochodzie. Chodźmy już stąd. Otwierając drzwi, Dylan dotknął świeżego śladu na klamce. Poczuł przenikliwe ukłucie przytłaczającej samotności, beznadziei i przygnębienia, przeraźliwej pustki przypominającej wypalony i przysypany popiołem krajobraz po przejściu niszczycielskiego pożaru.
Natychmiast spróbował odizolować się od siły niewidzialnego odcisku psychicznego na klamce, tak jak zrobił wcześniej z menu w restauracji. Tym razem jednak nie umiał się obronić przed napływem energii.
Nie pamiętając, jak przekroczył próg, Dylan znalazł się nagle na zewnątrz i parł przed siebie. Od zachodu słońca minęło już wiele godzin, mimo to w wieczornym powietrzu z asfaltu unosił się żar zgromadzony tam za dnia i wśród kuchennych zapachów dobywających się z otworów wentylacyjnych w dachu restauracji czuć było woń smoły.
Oglądając się przez ramię, zobaczył stojących w otwartych drzwiach Jilly i Shepa, których zostawił już dziesięć stóp za sobą. Po drodze upuścił książkę Shepa. Chciał wrócić, podnieść ją z jezdni i zanieść bratu, ale nie mógł.
– Zaczekajcie tu na mnie.
Od auta do auta, jakaś siła wciągała go coraz dalej w głąb parkingu, nie każąc mu wprawdzie pędzić jak na autostradzie, gdzie niemal w miejscu zawrócił forda, ale uświadamiając mu, że jeśli nie będzie działać, zaprzepaści okazję zrobienia czegoś bardzo ważnego. Wiedział, że nie stracił panowania nad sobą i podświadomie rozumie, co i dlaczego robi, tak jak podświadomie znał swój cel, gdy z determinacją gnał na złamanie karku do domu przy alei Eukaliptusowej – ale mimo to czuł, jakby przestawał nad sobą panować.
Tym razem magnesem nie okazała się starsza kobieta w prążkowanym uniformie, ale podstarzały kowboj w beżowych dżinsach i batystowej koszuli. Siedział już za kierownicą forda mercury mountaineer, ale Dylan zdążył go powstrzymać przed zamknięciem drzwi.
W odcisku na klamce odnalazł tę samą bezdenną samotność co wcześniej w śladach w restauracji, przygnębienie graniczące z rozpaczą.
Od długich lat pracy na powietrzu twarz kowboja wyglądała jak obciągnięta wyprawioną skórą, ale słońce, które wyżłobiło i pomarszczyło mu skórę, nie zostawiło w nim ani jednego promienia światła, a wiatr nie zdołał napełnić ciała życiem. Wypalony i wychudzony przypominał mizerną roślinę wczepioną w ziemię słabym korzeniem i czekającą na silniejszy podmuch wiatru, który porwie ją ze sobą, pozbawiając życia.
Gdy Dylan przytrzymał drzwi, staruszek nie uchylił przed nim kapelusza, jak uczynił przed Jilly, wychodząc z restauracji, nie zareagował też jednak rozdrażnieniem ani lękiem. Wyglądał na faceta, który zawsze umie sobie poradzić bez względu na naturę zagrożenia i kłopotów – ale otaczała go także aura człowieka, który nie bardzo przejmuje się tym, co może nastąpić.
– Szuka pan czegoś – powiedział Dylan, choć nie miał pojęcia, co mówi, dopóki nie usłyszał własnych słów; dopiero potem mógł zacząć zastanawiać się nad ich znaczeniem.
– Nie potrzebuję Jezusa, chłopcze – odparł kowboj. – Znalazłem Go już dwa razy. – Lazurowe oczy pochłaniały więcej światła, niż mogły go odbić. – I nie potrzebuję kłopotów, ty zresztą też nie.
– Nie czegoś – poprawił się Dylan. – Szuka pan kogoś.
– W taki czy inny sposób można tak powiedzieć o każdym, prawda?
– Szuka pan od bardzo dawna – ciągnął Dylan, choć nadal nie miał pojęcia, do czego to wszystko prowadzi.
Staruszek spojrzał na niego spod zmrużonych powiek badawczym wzrokiem mądrego człowieka, który umie odróżnić prawdę od iluzji.
– Jak się nazywasz, chłopcze? – Dylan O'Conner.
– Nigdy o tobie nie słyszałem. Skąd więc możesz mnie znać? – Nie znam pana. Nie wiem, kim pan jest. Po prostu… – Mimo że wcześniej mówił wbrew własnej woli, teraz nie potrafił znaleźć właściwych słów. Po chwili wahania uświadomił sobie, że jeśli mają kontynuować rozmowę, będzie musiał uchylić rąbka prawdy, zdradzić część swojej tajemnicy. – Widzi pan, czasem mam przebłyski… intuicji.
– Nie licz na nią przy stole pokerowym.