– To nie tylko intuicja. Wiem rzeczy… których nie mogę wiedzieć. Czuję, wiem i… kojarzę.
– Czyli jesteś kimś w rodzaju spirytysty? – Słucham?
– Jesteś wróżbitą, jasnowidzem, medium – kimś takim?
– Być może – odrzekł Dylan. – Wszystko zaczęło się bardzo niedawno. Ale nie zarabiam na tym.
Choć zdawało się, że ta surowa twarz nigdy się nie rozjaśnia, przez jego rysy przemknął lekki zarys uśmiechu, jak gdyby ktoś próbował nakreślić jego kształt piórkiem na powierzchni zniszczonego piaskowca, ale trwało to tak krótko, że mogło być po prostu tikiem.
– Jeżeli zawsze tak zagajasz, dziwię się, że nie musisz ludziom płacić, żeby cię słuchali.
– Sądzi pan, że dotarł na koniec drogi, którą pan szedł. – Dylan znów nie wiedział, co mówi, dopóki nie usłyszał własnych słów. – Że pan przegrał. Ale może wcale tak nie jest.
– Mów dalej.
– Może ona jest bardzo niedaleko.
– Ona?
– Nie wiem. Po prostu to poczułem. Ale kimkolwiek ona jest, wie pan, o kim mówię.
Kowboj znowu utkwił badawcze spojrzenie w twarzy Dylana, tym razem z bezlitosną przenikliwością detektywa.
– Odsuń się kawałek. Zrób mi miejsce.
Gdy staruszek wysiadał z wielkiego forda, Dylan poszukał spojrzeniem Jilly i Shepa. Od chwili gdy widział ich ostatni raz, oddalili się trochę od drzwi restauracji, ale tylko do miejsca, gdzie Dylan upuścił „Wielkie nadzieje", które Jilly przed chwilą podniosła. Stała obok Shepherda, rozglądając się czujnie, a jej postawa zdradzała wielkie napięcie, jakby zastanawiała się, czy i tym razem będą mieli do czynienia z nożami.
Popatrzył też w stronę ulicy. Ani śladu czarnych chevroletów. Mimo to miał wrażenie, że przystanek w Safford zbytnio się przedłużył.
– Nazywam się Ben Tanner.
Odwracając się od Jilly i Shepa, Dylan ujrzał przed sobą wyciągniętą rękę kowboja, zniszczoną i pokrytą odciskami. Zawahał się w obawie, że uścisk dłoni narazi go na kontakt z ogromnym ładunkiem przygniatającej samotności i przygnębienia, który wyczuł w odcisku psychicznym Tannera, ładunkiem tysiąc razy intensywniejszym w bezpośrednim zetknięciu z jego ręką, po którym mógł osunąć się na kolana.
Nie pamiętał, czy dotykał Marjorie, gdy zastał ją przy kuchennym stole zaśmieconym tabletkami, lecz sądził, że nie. A Kenny'ego? Wymierzywszy mu sprawiedliwość kijem baseballowym, Dylan zażądał od lejącego w spodnie wielbiciela kluczyków od kajdanek i kłódki; wtedy Kenny wyciągnął klucze z kieszeni koszuli i podał Jilly. O ile Dylan sobie przypominał, nie dotknął podłego tchórza.
Każdy ruch w celu uniknięcia ręki Tannera groził zniszczeniem ich kruchego porozumienia, więc Dylan uścisnął mu dłoń – i stwierdził, że prawie w ogóle nie poczuł emocji, których doznał, dotykając niewidocznych odcisków psychicznych kowboja. Mechanizm szóstego zmysłu okazał się nie mniejszą tajemnicą niż jego źródło.
– Jakiś miesiąc temu przyjechałem tu z Wyoming – powiedział Tanner. – Miałem kilka tropów, ale okazały się niewarte funta kłaków.
Dylan wyciągnął rękę, aby dotknąć klamki samochodu Tannera.
– Tłukłem się z jednego końca Arizony na drugi, a teraz wracam do domu i lepiej by było, gdybym się w ogóle stamtąd nie ruszał.
Ze śladu jego psychiki Dylan znów odczytał mapę wypalonej duszy przypominającej kontynent popiołu, ten sam mroczny świat głuchej samotności, z którym zetknął się, wychodząc z restauracji.
Dylan usłyszał własne pytanie, nie formułując go przedtem w myślach:
– Kiedy twoja żona zmarła?
Badawcze spojrzenie Tannera mogło sugerować, że staruszek nadal podejrzewa kant, ale trafność pytania podziałała na korzyść Dylana, dając mu większą wiarygodność.
– Emily odeszła osiem lat temu – powiedział Tanner rzeczowym tonem, jakim mężczyźni z jego pokolenia powinni w swoim mniemaniu maskować najgłębsze uczucia, ale mimo zmrużonych powiek lazurowe oczy zdradzały jego bezbrzeżny smutek.
Wiedząc dzięki tajemniczemu darowi jasnowidzenia, że żona nieznajomego nie żyje-wiedząc o tym, a nie tylko podejrzewając – dokładnie znając spustoszenie, jakiego jej śmierć dokonała w duszy Tannera, Dylan czuł się jak bezczelny intruz myszkujący po najbardziej prywatnych zakamarkach domu ofiary, jak włamywacz, który otworzył pamiętniki i przeczytał o największych tajemnicach ich autorów. Ten odrażający aspekt jego daru znacznie przeważał radość, którą odczuwał po zwycięskim pojedynku w domu Marjorie, mimo to nie potrafił opanować fali objawień zalewających jego świadomość.
– Ty i Emily zaczęliście szukać dziewczyny dwanaście lat temu – powiedział Dylan, nie wiedząc, o jakiej dziewczynie mówi ani jaki był cel ich poszukiwań.
Smutek ustąpił miejsca zdumieniu. – Skąd o tym wiesz?
– Powiedziałem „dziewczyny", ale wtedy miała już trzydzieści osiem lat.
– A dzisiaj pięćdziesiąt – potwierdził Tanner. Przez chwilę wydawało się, że bardziej oszołomiła go liczba minionych lat niż fakt, że Dylan tajemniczym sposobem dowiedział się o tym. – Mój Boże, życie płynie.
Dylan puścił klamkę drzwi i znów zaczął iść, przyciągany przez nieznaną, ale znacznie potężniejszą siłę niż poprzednio. Dopiero po chwili, jak gdyby po namyśle, zawołał do Tannera: – Tędy – choć nie miał pojęcia, dokąd go prowadzi.
Bez wątpienia rozsądek podpowiadał staruszkowi, żeby z powrotem wsiadł do forda i zamknął drzwi, lecz do głosu doszło jego serce, głuche na głos rozsądku. Podbiegając do Dylana, Tanner rzekł:
– Myśleliśmy, że prędzej czy później odnajdziemy ją. Potem przekonaliśmy się, że wszystko sprzysięgło się przeciw nam. Nad ich głowami przemknął jakiś cień i rozległ się szum. Unosząc głowę, Dylan zobaczył na tle blasku wysokiej latarni sylwetkę nietoperza, który chwycił w locie ćmę. Ten widok zapewne nie przejąłby go lękiem w innej sytuacji, ale teraz zmroził mu krew w żyłach.
Ujrzał jakiś samochód terenowy na ulicy. Nie był to chevrolet suburban, ale jechał bardzo powoli. Dylan patrzył na samochód, dopóki nie zniknął mu z oczu.
lntuicja jak pies gończy zawiodła go przez parking do dziesięcioletniego pontiaca. Gdy dotknął drzwi po stronie kierowcy, poczuł ślad psychiczny każdym nerwem dłoni.
– Kiedy mała się urodziła, miałeś dwadzieścia lat – powiedział Dylan. – A Emily zaledwie siedemnaście.
– Nie mieliśmy pieniędzy i żadnych perspektyw.
– Rodzice Emily umarli młodo, a twoi okazali się… beznadziejni.
– Wiesz rzeczy, o których nie możesz wiedzieć – dziwił się Tanner. – Właśnie tak było. Nie mieliśmy żadnego wsparcia ze strony rodziny.
Ślad na drzwiach od strony kierowcy miał za mały ładunek, by go zelektryzować, więc Dylan przeszedł na drugą stronę pontiaca, do drzwi pasażera.
Drepcząc przy jego boku, staruszek rzekł:
– Mimo to zatrzymalibyśmy ją, bez względu na trudności. Ale potem, kiedy Emily była w ósmym miesiącu…
– Nocna śnieżyca-powiedział Dylan. -Jechaliście pikapem.
– Nie miał szans przy zderzeniu z ciężarówką z naczepą.
– Złamałeś obie nogi.
– I uszkodziłem kręgosłup, poza tym miałem obrażenia wewnętrzne.
– Nie mieliście ubezpieczenia.
– Ani grosza. Dochodziłem do siebie przez rok.
Na przednich drzwiach od strony pasażera Dylan znalazł odcisk inny niż na drzwiach kierowcy.
– Z ciężkim sercem musieliśmy oddać dziecko, ale modliliśmy się, żeby okazało się to dla niej najlepszym rozwiązaniem. Dylan wyczuł przychylny rezonans między śladem nieznanej osoby i odciskami Bena Tannera.
– Boże drogi, ty naprawdę jesteś jasnowidzem – rzekł staruszek, porzucając sceptycyzm znacznie szybciej, niż Dylan