mógł przypuszczać. Tak długo milcząca nadzieja – przycupnięta jak ptak w głębi duszy Bena Tannera – znów się rozśpiewała. – Prawdziwy jasnowidz.
Bez względu na to, co się mogło stać, Dylan nadal czuł, że musi doprowadzić tę sprawę do nieuniknionego końca. Nie miał odwrotu, podobnie jak ulewa, która nie może zacinać w przeciwną stronę, unosząc się z rozmokłej ziemi w stronę skłębionych cumulonimbusów, z których spadła. Nie miał jednak ochoty rozbudzać nadziei kowboja, ponieważ nie potrafił przewidzieć zakończenia. Nie mógł zagwarantować, że istotnie dziś dojdzie do spotkania po latach ojca i córki, które zdawało się zbliżać z każdą chwilą.
– Prawdziwy jasnowidz – powtórzył Tanner z niepokojącym respektem.
Dylan zacisnął dłoń na klamce pontiaca, a w jego głowie nagle dokonało się połączenie z głośnym łoskotem sczepianych ze sobą wagonów.
– Szlak Nieboszczyka – mruknął, nie wiedząc, co to ma znaczyć, ale czując dreszcz na dźwięk tych dwóch słów. Odwrócił się w stronę restauracji. – Jeśli chcesz znać odpowiedź, znajdziesz ją tam.
Łapiąc Dylana za ramię i zatrzymując go, Tanner spytał: – Dziewczyna? Jest tam, gdzie byłem przed chwilą?
– Nie wiem, Ben. To działa inaczej. Nie potrafię wyraźnie zobaczyć. I nie znam odpowiedzi, dopóki nie ujrzę końca. Jakbym ciągnął łańcuch, ogniwo po ogniwie, nie wiedząc, jakie jest ostatnie, dopóki nie będę go miał w ręku.
Ignorując ukryte w słowach Dylana ostrzeżenie, staruszek powiedział uszczęśliwiony:
– Właściwie wcale jej tu nie szukałem. W tym mieście, w tym miejscu. Po prostu zjechałem z drogi i wstąpiłem na kolację. – Posłuchaj, Ben, powiedziałem, że znajdziesz tam odpowiedź, ale nie wiem, czy to będzie sama dziewczyna. Bądź na to przygotowany.
Staruszek poczuł smak nadziei niecałą minutę temu, a już zdążył się nią upić.
– Jeżeli to nie będzie, jak mówiłeś, ostatnie ogniwo, znajdziesz następne i jeszcze jedno.
– Aż do ostatniego – przytaknął Dylan, przypominając sobie niepohamowany impuls, który kazał mu jechać w Aleję Eukaliptusową. – Ale…
– Znajdziesz moją córkę, wiem o tym. – Tanner nie wyglądał na człowieka, który w jednej chwili potrafi przejść z czarnej
rozpaczy do radości, lecz może perspektywa końca trwających pół wieku żalu i wyrzutów sumienia potrafiła wywołać natychmiastową przemianę emocjonalną nawet w sercu stoika. – Jesteś odpowiedzią na moje modlitwy.
Może przez moment Dylan cieszył się, że jednego wieczoru odegra bohatera dwa razy, ale gdy zdał sobie sprawę, jak zdruzgotany będzie Ben Tanner, jeśli ta historia nie zakończy się bajkowym happy endem, jego entuzjazm opadł.
Delikatnie uwolnił się z uścisku dłoni kowboja i ruszył w kierunku restauracji. Skoro nie miał odwrotu, chciał to zakończyć jak najszybciej i rozwiać niepewność.
Nad nimi śmigały już trzy nietoperze, uwijając się przy uczcie, a kruche jak papier szkielety zewnętrzne ciem wydawały ciche, lecz słyszalne chrupnięcie, wpadając między ostre zęby drapieżników: zwięzłe komunikaty o śmierci opatrzone wykrzyknikami.
Gdyby Dylan wierzył w znaki, powinien przystanąć na widok nietoperzy krążących w świetle latarni. A gdyby zwierzęta rzeczywiście były omenem, z pewnością nie zwiastowałyby Benowi Tannerowi powodzenia w poszukiwaniach córki.
Szlak Nieboszczyka.
Znów usłyszał w głowie te słowa, lecz nadal nie wiedział, jaki wniosek powinien z nich wysnuć.
Może istniała szansa, że w restauracji znajdą dawno zaginioną córkę staruszka, ale zapewne równie dobrze mogła już nie żyć, a na końcu łańcucha zamiast niej czekał na nich lekarz, który towarzyszył jej w ostatnich chwilach, albo ksiądz, który udzielił jej ostatnich sakramentów. Możliwe też, że została zamordowana, a w restauracji je kolację policjant, który znalazł jej ciało. Albo człowiek, który ją zamordował.
Ben dziarsko maszerował u boku Dylana, który zatrzymał się na chwilę obok Jilly i Shepa, ale nie przedstawił ich sobie ani niczego nie tłumaczył. Podał Jilly kluczyki, nachylił się i powiedział:
– Wsadź Shepa do auta i zapnij mu pas. Wyjedź z parkingu. Czekaj na mnie przecznicę dalej z tamtej strony. – Pokazał. – Zostaw włączony silnik.
To, co miało się wydarzyć w restauracji, dobre czy złe, mogło wywołać pewne zamieszanie, a pracownicy i klienci zainteresowaliby się Dylanem i obserwowaliby go przez duże okna od frontu, gdy wyjdzie. Nie należało zostawiać forda blisko restauracji, aby nikt nie mógł odczytać numerów ani zwrócić uwagi na markę i model samochodu.
Na szczęście Jilly nie zadawala pytań. Zrozumiała, że w stanie wywołanym działaniem szprycy Dylan musi być posłuszny impulsom i robić, co mu każą. Wzięła kluczyki i powiedziała do Shepa:
– Chodź, skarbie, idziemy.
– Słuchaj jej – polecił bratu Dylan. – Rób, co mówi.
Potem wprowadził Bena Tannera do restauracji.
– Przykro mi, ale nie podajemy już kolacji – powiedziała kelnerka, lecz po chwili poznała go. – Ach, zapomniał pan czegoś?
– Zobaczyłem starego znajomego – skłamał Dylan, po czym skierował się do sali jadalnej przekonany, że choć nie wiedział, dokąd idzie, na pewno dojdzie tam, gdzie powinien.
Tych dwoje siedziało przy narożnym stoliku. Mieli po dwadzieścia kilka lat.
Gdy Dylan bez wahania podszedł do nich, kobieta, za mło-da na córkę Tannera, uniosła głowę. Ładna i opalona brunetka o świeżej cerze, miała oczy barwy czystego błękitu.
– Przepraszam, że przeszkadzam – rzekł Dylan – ale czy coś państwu mówią słowa „Szlak Nieboszczyka"?
Kobieta spojrzała na swego towarzysza z niepewnym uśmiechem, jak gdyby spodziewała się miłego zaskoczenia.
– O co chodzi, Tom? Tom wzruszył ramionami.
– Pewnie jakiś dowcip. Ale przysięgam, że nie ja go wymyśliłem.
Spoglądając ponownie na Dylana, kobieta powiedziała
– Szlak Nieboszczyka to kiepska droga pustynna między San Simon a tym miasteczkiem. Sam piach i rozjechane grzechotniki. Tam poznałam Toma.
– Kiedy zobaczyłem Lynette, zmieniała kolo – rzekł Tom. – Pomogłem jej dociągnąć śruby, a potem, o ile pamiętam, użyła jakichś czarów, żebym się jej oświadczył.
Uśmiechając się czule do Toma, Lynette powiedziała
– Owszem, rzuciłam na ciebie czar, ale chciałam zamienić cię w żabę, żebyś zniknął w podskokach na zawsze. A ty zostałeś. To mnie nauczyło, żeby nie odpuszczać sobie ćwiczeń w rzucaniu czaru.
Leżące na stoliku dwa niewielkie prezenty, jeszcze nierozpakowane, i butelka wina świadczyły, że to niecodzienny wieczór. Choć prosta sukienka Lynette wyglądała na niedrogą, staranny makijaż i fryzura wskazywały, że to bardzo uroczysty strój. Sta
ry pontiac na parkingu również dowodził, że to dla nich obojga szczególna okazja.
– Rocznica? – zapytał Dylan, opierając się na dedukcji zamiast na swoim darze jasnowidzenia.
– Jakby pan nie wiedział, – odparła Lynette. – Trzecia. A w ogóle kto pana przysłał i o co chodzi?
Uśmiech zamarł jej na twarzy ze zdumienia, gdy Dylan dotknął przelotnie nóżki jej kieliszka, aby odświeżyć sobie w pamięci odcisk jej psychiki.
Znów poczuł ten sam wyjątkowy ślad, który znalazł na drzwiach pontiaca, a w głowie znów rozległ się łoskot sczepianych wagonów.
– Sądzę, że matka powiedziała ci, że została adoptowana. Powiedziała tyle, ile wiedziała.
Gdy wspomniał jej matkę, z ust Lynette zniknął uśmiech. – Tak.
– Czyli tyle, ile wiedzieli jej przybrani rodzice – że oddali ją jacyś ludzie z Wyoming.
– Zgadza się, z Wyoming.
– Próbowala odnaleźć swoich prawdziwych rodziców – kontynuował Dylan – ale zabrakło jej czasu i pieniędzy, żeby doprowadzić poszukiwania do końca.