– Znał pan moją matkę?
Jeżeli rozpuści się sporą ilość cukru w misce wody i na noc zanurzy w tej mieszaninie nitkę, rankiem znajdzie się na nitce kryształki cukru. Dylan miał wrażenie, jakby zanurzył długą nitkę w jakiejś sadzawce energii psychicznej i – znacznie szybciej niż cukier wytrącający się z wody – zaczęły się na niej krystalizować fakty z życia Lynette.
– Zmarła dwa lata temu w sierpniu – ciągnął.
– Przegrała z rakiem – potwierdził Tom.
– Czterdzieści osiem lat to za mało, żeby odchodzić z tego świata – powiedziała Lynette.
Choć dalsze wdzieranie się w głąb serca młodej kobiety przepełniało go odrazą do samego siebie, Dylan nie umiał się pohamować. Czując, że dziewczyna nadal bardzo cierpi po stracie ukochanej matki, czytał jej tajemnice krystalizujące się na swej psychicznej nici.
– Tej nocy, kiedy zmarła twoja matka, przedostatnie zdanie, jakie wypowiedziała, brzmiało: „Lynnie, pewnego dnia powinnaś poszukać swoich korzeni. Dokończ to, co zaczęłam. Bę-
dziemy lepiej wiedzieć, dokąd zmierzamy, jeśli się dowiemy, skąd przyszliśmy".
Zdumiona faktem, że zna dokładnie słowa jej matki, Lynette zaczęła wstawać, lecz zaraz usiadła z powrotem, sięgnęła po wino, ale chyba przypomniała sobie, że Dylan dotknął palcami kieliszka, więc cofnęła dłoń.
– Kim… kim pan jest?
– Wtedy w szpitalu na sam koniec powiedziała do ciebie: „Lynnie, mam nadzieję, że nie policzą tego na moją niekorzyść tam, dokąd zmierzam, ale chociaż kocham Boga, ciebie kocham bardziej".
Te słowa okazały się dla niej zbyt mocnym doznaniem. Widząc łzy Lynette, Dylan poczuł się okropnie, że zepsuł jej rocznicę, przywołując wspomnienia, które zupełnie nie pasowały do tej uroczystości.
Wiedział jednak, po co dotknął najboleśniejszej struny jej duszy. Musiał okazać się wiarygodny, zanim przedstawi jej Bena Tannera, aby zyskać pewność, że Lynette i staruszek szybko znajdą wspólny język, a on po zakończeniu swego dzieła będzie mógł jak najszybciej się stąd wymknąć.
Mimo że Tanner do tej chwili pozostawał z tyłu, stał na tyle blisko, by usłyszeć, że jego marzenie o spotkaniu z córką nie ziści się w tym życiu, ale za to doczekał innego niespodziewanego cudu. Zdjął stetsona i obracając go nerwowo w rękach, postąpił naprzód.
Gdy Dylan spostrzegł, że staruszek trzyma się na drżących nogach bardzo niepewnie, podsunął mu jedno z dwóch wolnych krzeseł. Tanner odłożył na bok kapelusz i usiadł, a Dylan powiedział:
– Lynette, twoja mama miała nadzieję, że pewnego dnia znajdzie swoich najbliższych, tymczasem oni też jej szukali. Chciałbym, żebyś poznała swojego dziadka – ojca twojej matki, Bena Tannera.
Staruszek i dziewczyna patrzyli na siebie z niedowierzaniem identycznymi lazurowymi oczyma.
Gdy Lynette nie mogła wykrztusić słowa ze zdumienia, Ben Tanner położył na stole fotografię, którą musiał wyciągnąć z portfela, gdy stał za plecami Dylana. Podsunął zdjęcie wnuczce.
– To moja Emily, twoja babcia, gdy była prawie w twoim wieku. Żałuję, że nie dożyła dzisiejszego dnia, bo mogłaby zobaczyć, że jesteś do niej podobna jak dwie krople wody.
– Tom – powiedział Dylan do męża Lynette. – Zdaje się, że
została wam tylko resztka wina. Przydałaby się jeszcze odrobina, żeby uczcić to spotkanie i będę ci wdzięczny, jeśli przyjmiesz ode mnie butelkę.
Tom, zaskoczony i oszołomiony tym, co się stało, skinął głową, uśmiechając się niepewnie.
– Tak, hm, to bardzo miło z pana strony.
– Zaraz wracam – rzekł Dylan, nie mając zamiaru spełnić tej obietnicy.
Podszedł do kasy przy drzwiach wyjściowych, gdzie kelnerka właśnie wydała resztę wychodzącemu gościowi, rumianemu mężczyźnie o chwiejnym kroku biesiadnika, którego kolacja składała się w większej części z trunków niż z jedzenia.
– Wiem, że nie podajecie już kolacji – zwrócił się do kelnerki Dylan. – Ale czy mogę zamówić butelkę wina dla Toma i Lynette przy tamtym stoliku?
– Oczywiście. Kuchnia jest już nieczynna, ale bar jest otwarty jeszcze dwie godziny.
Kelnerka wiedziała, co wcześniej zamówili. Czerwone wino w umiarkowanej cenie. Dylan położył pieniądze na ladzie i dodał napiwek.
Zerknął na stolik w rogu, gdzie siedzieli Tom, Lynette i Ben pochłonięci rozmową. Bardzo dobrze. Nie zauważą jego wyjścia. Pchnął drzwi i wyszedł na zewnątrz. Zauważył, że Jilly wyprowadziła forda z parkingu, tak jak ją prosił. Samochód stał na ulicy przy krawężniku, przecznicę na północ od restauracji. Kierując się w tamtą stronę, Dylan spotkał rumianego mężczyznę, który tuż przed nim wyszedł z restauracji. Facet najwidoczniej miał trudności z przypomnieniem sobie, gdzie zaparkował samochód, a może nawet jakim autem tu przyjechał. Po chwili dostrzegł srebrną corvettę i zdecydowanym krokiem ruszył w kierunku wozu zgarbiony i z opuszczoną głową, jak byk na matadora potrząsającego muletą. Nie szarżował jednak jak byk, ale halsował to w lewo, to w prawo, niczym żeglarz wykonujący kolejne manewry zmiany kursu, śpiewając bełkotliwie ledwie zrozumiałą wersję „Yesterday" Beatlesów.
Grzebiąc w kieszeniach kurtki, pijany znalazł kluczyki, ale upuścił zwitek banknotów. Nie wiedząc, że jego pieniądze zostały na asfalcie, powlókł się dalej.
– Proszę pana, zgubił pan coś – powiedział Dylan. – Hej, człowieku, lepiej to zabierz.
Nucąc melancholijne „Yesterday", roztkliwiając się nad swoimi kłopotami, pijany nie odpowiedział Dylanowi, zmierzając zakosami w stronę corvetty i trzymając kluczyk w wyciągniętej ręce, jak gdyby to była różdżka, bez której nie mógłby odnaleźć ostatnich dziesięciu stóp dzielących go od samochodu.
Podnosząc z jezdni zwitek banknotów, Dylan mial wrażenie, jakby chwycił wijącego się zimnego i oślizłego węża, poczuł okropny smród, a w głowie usłyszał brzęczenie wściekłych os. W jednej chwili zrozumiał, że pijany głupiec zataczający się w kierunku corvetty – Lucas jakiśtam, Lucas Croaker czy Crocker- jest o wiele podlejszy od zwykłego pijaczka i o wiele groźniejszy niż zwykły głupiec
21
Lucasa Crockera należało się bać, nawet jeśli był pijany i chwiał się na nogach. Odrzucając na bok pieniądze nasączone ohydną energią, Dylan bez żadnego ostrzeżenia zaatakował go z tylu.
W luźnych spodniach i kurtce Crocker wydawał się słaby i sflaczały, ale w rzeczywistości był krzepki jak beczułka whisky, zresztą wydzielał podobny zapach. Mocno pchnięty wpadł na corvettę, która zakołysała się od zetknięcia z jego ciałem. Nie przestał jednak śpiewać, mamrocząc ostatnie słowa piosenki Beatlesów z twarzą przyciśniętą do pękniętej od siły uderzenia szyby w oknie po stronie kierowcy.
Większość mężczyzn padłaby bez czucia, ale Crocker ryknął z wściekłości i gwałtownie się wyprostował, jak gdyby zderzenie ze sportowym samochodem, od którego komuś innemu pękłyby żebra, tylko dodało mu sil. Zaczął wymachiwać mięsistymi ramionami, dźgać powietrze łokciami, rzucać się i wierzgać jak byk na rodeo, który zamierza zrzucić jeźdźca wagi muszej.
Choć Dylan nie zaliczał się do zawodników wagi muszej, został jednak odrzucony. Zatoczył się do tylu, omal nie padając na ziemię, lecz utrzymał się na nogach. Żałował, że nie ma kija baseballowego.
Crocker ze złamanym nosem i zakrwawioną twarzą wykrzywioną w upiornym uśmiechu odwrócił się do napastnika z diaboliczną radością, jak gdyby pobudziła go perspektywa wybicia zębów, podniecony myślą o jeszcze większym bólu, który chyba uwielbiał zadawać. Zaszarżował.
Przed ciężkimi obrażeniami nie uchroniłby Dylana ani wzrost, ani fakt, że w przeciwieństwie do Crockera był trzeźwy; cenną przewagę dały mu jednak razem wzrost, trzeźwość i dziki gniew. Gdy Crocker natarł na niego z entuzjazmem pijanego, Dylan zachęcił go gestem, a potem w ostatniej chwili odsunął się i kopnął go w kolano.