Crocker rozciągnął się jak długi i rąbnął czołem w jezdnię, która przyjęła go mniej życzliwie niż okno samochodu. Mimo to jego duch walki okazał się trwalszy niż twarz. Facet natychmiast się podniósł, stając na czworakach.
Dylan czerpał odwagę z kipiącego jak wulkan gniewu, który pierwszy raz poczuł, widząc pobitego chłopca przykutego do łóżka w pokoju przedzielonym na część z książkami i część z nożami. Świat był pełen ofiar, zbyt wielu ofiar, które miały niewielu obrońców. W myślach, jak niszczycielskie cząstki radioaktywne, wciąż wirowały mu okropne obrazy niespotykanego zdemoralizowania i okrucieństwa Crockera, które ujrzał, trzymając w dłoni zwitek banknotów. Fala świętego oburzenia zagłuszyła w nim strach o własne bezpieczeństwo.
Jak na malarza idyllicznych pejzaży, artystę o łagodnym sercu, potrafił wymierzyć wyjątkowo bolesnego i precyzyjnego kopniaka, jak egzekutor z gangu, a potem poprawić następnym. Choć robił to ze szczerym obrzydzeniem, kopał wytrwale, nie czując żadnych wyrzutów sumienia.
Złamane żebra Crockera sprawdzały odporność jego płuc na perforację, zmiażdżone palce zmieniały się w sztywne kiełbaski, a na opuchnięte wargi wypełzł głupkowaty uśmiech szmacianej lalki; wtedy pijany najwyraźniej uznał, że wystarczy zabawy jak na jeden wieczór. Porzucił próby wstania, upadł na bok, następnie przewrócił się na wznak i leżał, łapiąc z trudem powietrze i pojękując.
Dysząc ciężko, ale zdrów i cały, Dylan rozejrzał się po parkingu. Poza nim i Crockerem nie było nikogo. Był też prawie pewien, że w trakcie potyczki ulicą nie przejeżdżał żaden samochód. Nikt niczego nie widział.
Szczęście nie mogło mu towarzyszyć wiecznie.
Na jezdni obok samochodu błyszczały kluczyki do corvetty. Dylan skonfiskował je.
Spojrzawszy z powrotem na zakrwawionego i rzężącego faceta, dostrzegł przypięty do jego paska telefon.
Przebiegle świńskie oczka błyszczące w różowej jak gotowana szynka twarzy Crockera wyglądały dogodnej okazji.
– Daj telefon – powiedział Dylan.
Crocker nie wykonał żadnego ruchu, by spełnić jego polecenie, więc Dylan nadepnął mu na złamaną dłoń, przyduszając spuchnięte palce do asfaltu.
Mnąc w ustach przekleństwo, Crocker odpiął drugą ręką telefon. Wyciągnął dłoń z aparatem, patrząc na niego zamglonymi z bólu oczami, w których nadal czaiła się jednak przebiegłość.
– Popchnij go po ziemi – rozkazał Dylan. – Tutaj.
Gdy Crocker spełnił polecenie, Dylan zdjął stopę z jego okaleczonej dłoni, nie wyrządzając mu więcej krzywdy.
Telefon, wirując, zatrzymał się w odległości stopy od zwitka banknotów. Dylan podszedł i podniósł go z asfaltu, nie dotykając jednak pieniędzy.
Wypluwając wybite zęby albo kawałki szyby z okna samochodu, Crocker wybełkotał przez zmasakrowane usta:
– Nie chcesz mnie okraść?
– Ukradnę ci tylko trochę połączeń zamiejscowych. Pieniądze możesz zatrzymać, dostaniesz za to cholernie wysoki rachunek telefoniczny.
Otrzeźwiony bólem Crocker przyglądał mu się bezgranicznie zdumiony zasnutym bólem wzrokiem.
– Kim jesteś?
– Wszyscy dzisiaj zadają mi to samo pytanie. Chyba będę musiał wymyślić sobie jakieś dźwięczne imię.
Obok czekającego przecznicę dalej forda stała Jilly i obserwowała ich. Może gdyby zobaczyła, że Dylan dostał w tyłek, pospieszyłaby mu z pomocą uzbrojona w preparat owadobójczy albo ser w aerozolu.
Spiesząc się do samochodu, Dylan spojrzał za siebie, ale Lucas Crocker nie próbował się podnosić. Może zemdlał. A może zauważył nietoperze pożerające ćmy w świetle latarni: ten spektakl mógł mu się spodobać. Być może Crocker znalazł w nim nawet inspirację.
Zanim Dylan dotarł do swojego forda, Jilly siedziała już na w środku. Wsiadł i zamknął za sobą drzwi.
Jej odciski na kierownicy sprawiły mu przyjemność, jak gdyby zanurzył obolałe ręce w ciepłej wodzie z solami leczniczymi. Po chwili poczuł jej niepokój. Jakby ktoś upuścił do wody prze
wód elektryczny pod napięciem. Siłą woli wyciszył wszystkie wibracje, dobre i złe.
– Co tam się stało, do cholery? – zapytała Jilly. Podając jej telefon, rzekł:
– Dzwoń na policję.
– Sądziłam, że nie chcemy kontaktów z policją.
– Teraz chcemy.
Na ulicy za nimi pojawiły się reflektory jakiegoś wolno toczącego się auta. Znów samochód terenowy. Może ten sam, który przejeżdżał wcześniej z prędkością grubo poniżej dopuszczalnej. A może nie. Dylan obserwował wóz. Kierowca nie zdradzał żadnego zaciekawienia. Oczywiście, prawdziwy zawodowiec dobrze ukryłby zainteresowanie.
Shepherd wrócił do lektury „Wielkich nadziei". Wydawał się wyjątkowo spokojny.
Restauracja wychodziła na autostradę federalną numer 70, którą Dylan chciał wyruszyć w dalszą drogę. Skierował się na północny zachód.
Jilly wybrała numer, posłuchała chwilę i powiedziała:
– Miasteczko jest chyba za małe na centralę dziewięćset jedenaście. – Zadzwoniła do biura numerów, poprosiła o połączenie z policją i oddała telefon Dylanowi.
Opowiedział zwięźle dyżurnej o pijanym i pobitym Lucasie Crockerze, który czeka na karetkę na parkingu restauracji.
– Mogę prosić o pańskie nazwisko? – spytała dyżurna.
– To zupełnie nieistotne.
– Muszę zapytać o pańskie nazwisko.
– I już to pani zrobiła.
– Proszę pana, jeśli był pan świadkiem tego napadu…
– Nie, to ja dokonałem tego napadu – odparł Dylan. Policja w sercu pustyni rzadko miała do czynienia z dziwny mi sprawami odbiegającymi od sennej rutyny. Dyżurna niepewnie powtórzyła jego oświadczenie, nadając mu intonację pytania:
– Pan dokonał tego napadu?
– Owszem, proszę pani. Kiedy będzie pani wysyłać karetkę po Crockera, proszę też wysłać policjanta.
– Będzie pan czekał na naszą jednostkę?
– Nie, proszę pani. Ale jeszcze przed świtem aresztujecie Crockera.
– Czy to nie pan Crocker jest ofiarą?
– Zgadza się, jest moją ofiarą. Ale sam jest przestępcą. Wiem, że pani zdaniem będziecie chcieli aresztować mnie, ale proszę mi zaufać, aresztujecie Crockera. Trzeba będzie też wysłać radiowóz do…
– Proszę pana, fałszywe zgłoszenie na policję…
– Nie jestem dowcipnisiem. Owszem, jestem winien napadu, kradzieży telefonu i wybicia okna samochodu głową człowieka – ale nie mam nastroju do kawałów.
– Głową człowieka?
– Nie miałem młotka. Proszę posłuchać, trzeba będzie wysłać radiowóz i ambulans do domu Crockera przy… Fallon Hill Road. Nie widzę numeru domu, ale to takie małe miasto, że zapewne zna pani adres.
– Tam pan będzie czekał?
– Nie. Tam jest matka Crockera, kobieta w podeszłym wieku. Na imię ma chyba Noreen. Jest skuta łańcuchem w piwnicy.
– Skuta w piwnicy?
– Siedzi tam już od kilku tygodni we własnych nieczystościach, a to bardzo nieprzyjemna sytuacja.
– Pan ją skuł łańcuchem w piwnicy?
– Nie, proszę pani. Crocker załatwił sobie pełnomocnictwo i głodzi ją na śmierć, czyszcząc tymczasem jej konta i wyprzedając dobytek.
– Gdzie więc pana znajdziemy?
– Proszę się mną nie przejmować. I tak będziecie dziś mieć ręce pełne roboty.
Wcisnął przycisk KONIEC, wyłączył telefon i podał Jilly. – Wytrzyj go i wyrzuć przez okno.
Wyczyściła aparat chusteczką higieniczną, której pozbyła się razem z telefonem.
Milę dalej podał jej kluczyki do corvetty, które też cisnęła w ciemność.