Dylan nadal był optymistą, gdy myślał o całej ludzkości. Wciąż lubił ludzi, ale mial ich dosyć jak na jeden dzień.
Gdy jechali z Globe na północ przez Góry Apaczów, mijając od wschodu Rezerwat Indian San Carlos, Jilly zaczęła sobie uświadamiać, że coś się zmieniło między nią a Dylanem O'Connerem. Odnosił się do niej trochę inaczej niż przedtem. Częściej niż dotąd odwracał wzrok od drogi, przyglądając się jej w swoim mniemaniu ukradkiem, więc Jilly udawała, że tego nie widzi. Zaczęła między nimi przepływać jakaś nowa energia, lecz Jilly nie potrafiła jej określić.
W końcu uznała, że jest zbyt zmęczona i zestresowana, aby wierzyć własnym zmysłom. Po tylu wydarzeniach, jakie rozegrały się w ciągu jednego wieczoru, nawet śmiertelnicy znacznie słabsi od Jillian Jackson, Amazonki Poludniowego Zachodu, mogliby popaść w zupełny obłęd, więc przypuszczała, że nie musi się przejmować oznakami lekkiej paranoi.
W drodze z Safford do Globe Dylan zrelacjonował jej przebieg spotkania z Lucasem Crockerem. Opowiedział także historię Bena Tannera i jego wnuczki, która dowodziła, że zamiast
wciągać go w głąb niemoralnego świata psychopatów w rodzaju Crockera albo Kenny'ego Nożownika, jego szósty zmysł może znaleźć znacznie wdzięczniejsze zastosowanie.
Kiedy zostawili za sobą światła Globe, a Shep wciąż tkwił po uszy w lekturze „Wielkich nadziei", Jilly zdała Dylanowi relację o niepokojącym zdarzeniu, do jakiego doszło w damskiej toalecie w restauracji.
Myła ręce, a gdy spojrzała w lustro nad umywalką, zobaczyła odbicie łazienki wierne w każdym szczególe z wyjątkiem jednego. Tam gdzie powinny być kabiny, zobaczyła trzy konfesjonały z ciemnego drewna; wyrzeźbione na drzwiach krzyże zdobiły złote liście.
– Odwróciłam się, żeby przyjrzeć się dokładniej, ale okazało się, że to zwykle kabiny. Kiedy jednak znowu popatrzyłam w lustro… ciągle odbijały się w nim konfesjonały.
Opłukując dłonie, niezdolna oderwać oczu od lustra, zobaczyła, jak wolno otwierają się drzwi jednego z konfesjonałów. Wyłonił się z niego ksiądz, ale nie z uśmiechem i modlitewnikiem w ręku, tylko bezwładny, martwy i zalany krwią.
– Wyskoczyłam z łazienki jak oparzona – powiedziała, drżąc na wspomnienie tego wydarzenia. – Ale nie potrafię nad tym zapanować, Dylan. Te wizje wracają cały czas i coś znaczą. – Wizje? – odrzekł. – Nie miraże?
– Oszukiwałam sama siebie – przyznała. Wsunęła palec pod gazę opatrunku zasłaniającego ślad po ukłuciu igły na ramieniu i delikatnie dotknęła lekko opuchniętej ranki. – Ale już się w to nie bawię. To na pewno są wizje. Przeczucia.
Do pierwszego miasta na trasie, Seneki, mieli trzydzieści mil. Dwadzieścia osiem mil za Senecą leżało Carrizo. Na mapie obydwa były tylko kropkami przy drodze. Dylan zapuszczał się coraz głębiej w obszary Poludniowego Zachodu znane razem i osobno jako Wielka Samotnia.
– U mnie z kolei jest tak – powiedział – że kojarzę ludzi i miejsca z rzeczami, które wydarzyły się w przeszłości albo właśnie się dzieją. Ale ty uważasz, że widzisz wydarzenia z przyszłości.
– Tak. Jakieś zdarzenie gdzieś w kościele. Które chyba wkrótce się rozegra. Morderstwo. Masowe morderstwo. I zdaje się… że będziemy tam, gdy do tego dojdzie.
– Widzisz nas tam? W swoich wizjach?
– Nie. Ale dlaczego ciągle zjawiałyby się te same obrazy – ptaki, kościół i tak dalej? Nie przeczuwam wypadków kolejowych w Japonii, katastrof lotniczych w Ameryce Południowej ani huraganu na Tahiti. Widzę coś ze swojej przyszłości, z naszej przyszłości,
– Wobec tego nie powinniśmy się zbliżać do żadnego kościoła – rzekł Dylan.
– Wydaje mi się… że kościół sam do nas przyjdzie. Nie sądzę, żeby udało nam się tego uniknąć.
Księżyc szybko zaszedł i noc rozświetlały już tylko gwiazdy, a Wielka Samotnia wydawała się coraz większa i coraz bardziej samotna.
Dylan nie prowadził już forda, jakby samochód był pozbawionym skrzydeł odrzutowcem, ale i tak jechali z dość dużą prędkością. Odległość, którą zwykle pokonywało się w ponad trzy godziny, przebyli w ciągu dwóch i pól.
Jak na pięciotysięczne miasto, Holbrook szczyciło się niezwykle dużą liczbą moteli. Tylko tu mogli znaleźć najdogodniejszy nocleg turyści odwiedzający Park Narodowy Skamieniałego Lasu czy zwabieni atrakcjami czekającymi na nich w pobliskich rezerwatach Indian Hopi i Nawaho.
Żaden z moteli nie oferował pięciogwiazdkowych luksusów, lecz Dylan wcale nie szukał wygód. Chciał tylko odpocząć w spokojnym miejscu, gdzie karaluchy będą się zachowywać w miarę dyskretnie.
Wybrał motel położony najdalej od stacji benzynowych, sklepów i lokali, w których rano zwykle robi się głośno. Zaspanemu recepcjoniście od razu wyłożył gotówkę, nie pokazując karty kredytowej.
Recepcjonista zażądał prawa jazdy. Dylan nie miał ochoty dawać mu dokumentu, ale odmowa mogłaby wzbudzić podejrzenia. Podał już numer rejestracyjny z Arizony, ale nie ten widniejący na ukradzionych tablicach. Na szczęście zaspany recepcjonista nie wyglądał na zaintrygowanego widoczną sprzecznością między prawem jazdy z Kalifornii a numerami z Arizony.
Jilly nie chciała brać dwóch sąsiadujących ze sobą pokojów. Po wszystkim, co się stało, czułaby się osamotniona, nawet gdyby zostawili otwarte drzwi między pokojami.
Wzięli pojedynczy pokój z dwoma podwójnymi łóżkami. Dylan i Shep mieli zająć jedno, a Jilly drugie.
Na widok wystroju utrzymanego jak zwykle w jaskrawych kontrastowych wzorach i barwach, który miał ukryć plamy i ślady zniszczenia, Dylanowi zrobiło się odrobinę słabo, jakby dostał choroby lokomocyjnej. Słaniał się ze zmęczenia, piekły go oczy i potwornie bolała głowa.
Dziesięć po trzeciej przenieśli do pokoju najpotrzebniejsze bagaże. Shep chciał wziąć też książkę Dickensa, a Dylan zauważył, że chociaż chłopak wydawał się zatopiony w lekturze przez całą drogę, powieść wciąż jest otwarta na tej samej stronie, którą czytał w restauracji w Safford.
Jilly pierwsza skorzystała z łazienki. Umyła zęby i wyszła, gotowa położyć się spać, choć wciąż była ubrana.
– Dziś nie będzie piżamy. Wolę być przygotowana na szybką ewakuację.
– Słusznie – uznał Dylan.
Shep wyjątkowo spokojnie zareagował na chaos dzisiejszego wieczoru i zaburzenie codziennej rutyny, więc Dylan nie chciał go więcej męczyć, zmuszając do rezygnacji ze zwykłej bielizny
nocnej. Wystarczyłoby posunąć się o krok za daleko i Shep mógłby przerwać stoickie milczenie, wpadając w wielogodzinny hipersłowotok, przez który żadne z nich nie zmrużyłoby oka.
Poza tym Shep do snu ubierał się mniej więcej w to samo, co nosił w dzień. Jego garderoba dzienna składała się z kolekcji identycznych czarnych koszulek z kojotem i kolekcji takich samych niebieskich dżinsów. Na noc ubierał się w czystą koszulkę z kojotem i czarne spodnie od piżamy.
Siedem lat temu wpadł w histerię z powodu decyzji, jakie trzeba było podejmować codziennie rano podczas ubierania, i zbuntował się przeciw urozmaiconej garderobie. Odtąd nosił tylko dżinsy i koszulki z kojotem.
Jego fascynacja rysunkową postacią kojota była niezrozumiała. Gdy Shep był w nastroju do oglądania zwariowanych kreskówek, potrafił godzinami śledzić na wideo „Strusia Pędziwiatra". Czasami śmiał się radośnie; kiedy indziej obserwował akcję z wyjątkową powagą, jakby oglądał najbardziej ponure z dzieł szwedzkiej kinematografii; innym razem wpatrywał się w ekran z bezbrzeżnym smutkiem, a po policzkach płynęły mu strugi łez.
Shepherd O'Conner stanowił zagadkę spowitą w tajemnicę, lecz Dylan nie zawsze był pewien, czy istnieje jakieś rozwiązanie zagadki i czy za tajemnicą coś się kryje. Wielkie kamienne głowy na Wyspie Wielkanocnej, jedna z największych zagadek naszej planety Ziemi, wpatrywały się w niewiadomym celu w morze, ale w środku i na zewnątrz były z kamienia.