Strzykawka do iniekcji podskórnych na pewno nie mogła być tak ogromna jak ta. Instrument, jaki trzymał Doktór, nadawał się bardziej dla słoni czy nosorożców niż dla ludzi. Dylan przypuszczał, że rozmiary strzykawki wyolbrzymił jeszcze strach.
Trzymając kciuk prawej dłoni na tłoku, zaciskając zgięte palce na kołnierzu, Doktór wyciskał ze strzykawki powietrze, dopóki z igły nie trysnęła łukiem odrobina złocistego płynu i mieniąc się w blasku lampy, opadła na dywan.
Wydając zduszony krzyk protestu, Dylan szarpnął więzy, aż krzesło zakołysało się na boki.
– Tak czy inaczej – rzekł przyjaźnie lekarz – jestem zdecydowany ci to zaaplikować.
Dylan niezłomnie potrząsnął głową.
– Synu, od tej szprycy nie umrzesz, ale jak się będziesz szamotać, coś ci się może stać.
Szprycy. Buntował się przeciw perspektywie wstrzyknięcia leku, narkotyku-albo toksycznej substancji chemicznej, trucizny czy osocza krwi zakażonego paskudną chorobą – a teraz jeszcze energiczniej protestował przeciw temu, by do jego żyły trafiła jakaś nieokreślona szpryca. Tak nonszalanckie słowo sugerowało niestaranność, łajdactwo naznaczone niedbalstwem, jak gdyby ten okaz banalności zła o obwisłych policzkach, okrągłych ramionach i wystającym brzuchu, mimo że zadał sobie tyle trudu, nie mial nawet ochoty zapamiętać nazwy substancji, którą zamierzał podać ofierze. Szpryca! Słowo mogło też oznaczać, że złota ciecz w strzykawce to coś bardziej egzotycznego niż zwykły lek, trucizna czy zainfekowane osocze, coś tajemniczego i jedynego w swoim rodzaju, co trudno nazwać. Jeżeli wiesz tylko tyle, że uśmiechnięty, stuknięty lekarz o różowej twarzy uraczył cię sporą szprycą, to żaden z troskliwych i zupełnie normalnych lekarzy w szpitalnej izbie przyjęć nie będzie mial pojęcia, jakie podać antidotum ani jaki przepisać antybiotyk, ponieważ ich apteka nie będzie dysponowała żadnym specyfikiem na ciężki przypadek „szprycy".
Obserwując Dylana szarpiącego się bezskutecznie w pętach, stuknięty dealer szpryc pokręcił z dezaprobatą głową.
– Jak się będziesz szamotał, mogę uszkodzić żyłę… albo przypadkowo wstrzyknąć ci bańkę powietrza i zrobi się zator. A zator cię zabije albo w najlepszym razie zrobi z ciebie roślinę. – Wskazał siedzącego przy biurku Shepa. – Gorszą od niego.
Bywały tak złe dni, że pod ich koniec Dylan czul takie znużenie i rozczarowanie, iż niekiedy zazdrościł bratu niewiedzy na temat trosk tego świata; Shep nie miał jednak żadnych obowiązków, a Dylan mnóstwo – sam Shep był jednym z ważniejszych – więc stan nieświadomości, z wyboru czy w wyniku zatoru, absolutnie nie wchodził w grę.
Dylan przestał się opierać, skupiając spojrzenie na błyszczącej igle. Na twarz wystąpił mu kwaśny pot. Ciężko wypuszczając i gwałtownie wciągając powietrze, parskał jak zdyszany koń. Znów zaczął pulsować ból w czaszce, zwłaszcza w miejscu uderzenia, a także przez całą szerokość czoła. Opór był męczący, bezcelowy i po prostu głupi. Skoro nie mógł uniknąć zastrzyku, lepiej będzie zaufać złemu szamanowi, który twierdził, że substancja w strzykawce nie jest śmiercionośna, znieść to, co musiało nastąpić, zachować czujność, by w odpowiedniej chwili wykorzystać nadarzającą się okazję (o ile rzeczywiście zachowa przytomność), i dopiero później szukać pomocy.
– Tak lepiej, synu. Najrozsądniej mieć to jak najszybciej za sobą. Zaboli mniej niż przy szczepieniu przeciw grypie. Możesz mi zaufać.
Możesz mi zaufać.
Zabrnęli tak daleko w surrealizm, że Dylan niemal spodziewał się zobaczyć, jak meble w pokoju miękną, przybierając kształty niczym z obrazów Salvadora Dalego.
Nieznajomy, z tym samym sennym uśmiechem, fachowym ruchem wbił igłę w żyłę, rozluźniając równocześnie węzeł na gumowej rurce i dotrzymując obietnicy, że zastrzyk będzie bezbolesny.
Naciskający tłok czubek kciuka poczerwieniał. Formułując najbardziej nieprawdopodobne zdanie, jakie Dylan słyszał, Doktór powiedział:
– Wstrzykuję ci dzieło mojego życia.
Ciemna końcówka tłoka w przezroczystym cylindrze strzykawki drgnęła i wolno zaczęła się przesuwać, wtłaczając złocisty płyn do igły.
– Pewnie się zastanawiasz, co ta szpryca z tobą zrobi. Przestań nazywać to SZPRYCĄ! – zażądałby Dylan, gdyby jego ust nie zapychał kawał szmaty niewiadomego pochodzenia. – Właściwie nie sposób dokładnie określić skutków. Chociaż igła być może była normalnej wielkości, to spoglądając na rozmiary strzykawki, Dylan zorientował się, że wyobraźnia wcale nie splatała mu figla. Strzykawka była ogromna. Przerażająco olbrzymia. Czarne cyferki skali na plastikowej rurce wskazywały pojemność osiemnastu centymetrów sześciennych, co było dawką przepisywaną zapewne przez weterynarza pacjentom z zoo, którzy ważyli co najmniej sześćset funtów. – Ma działanie psychotropowe.
Słowo zabrzmiało groźnie i egzotycznie, lecz Dylan podejrzewał, że jeśli zdoła zebrać myśli, zrozumie, co to znaczy. Bolały go jednak rozciągnięte szczęki, spod mokrej szmaty w ustach wyciekł kwaśny strumień śliny, grożąc mu zakrztuszeniem, piekły go zaklejone taśmą wargi, a gdy obserwował tajemniczą ciecz sączącą się do jego ręki, ogarnął go jeszcze większy strach. Denerwowało go uporczywe machanie Shepa, mimo że dostrzegał brata tylko kątem oka. W takich warunkach trudno było zebrać myśli. Słowo „psychotropowy" tłukło mu się w głowie jak gładka i lśniąca stalowa kula, odbijająca się od zderzaków i metalowych szyn w błyskającym światłami bilardzie elektrycznym.
– Na każdego działa inaczej. – W głosie Doktora dały się słyszeć nutki niesfornej ciekawości naukowca, nieprzyjemne jak okruchy szkła w szklance miodu. Chociaż nieznajomy wyglądem przypominał trochę troskliwego lekarza wiejskiego, wobec pacjenta zachowywał się jak Victor von Frankenstein. – Efekt jest zawsze interesujący, często zaskakujący, czasem nawet pozytywny.
Interesujący, zaskakujący, czasem nawet pozytywny: chyba nie było to dzieło życia porównywalne z dokonaniami Jonasa Salka. Doktorowi bliżej było raczej do tradycji obłąkanych, megalomańskich nazistowskich naukowców.
Ostatni centymetr sześcienny płynu zniknął ze zbiornika strzykawki i przez igłę trafił do ciała Dylana.
Spodziewał się, że poczuje pieczenie w żyle, okropne chemiczne ciepło rozprzestrzeniające się błyskawicznie po układzie krążenia, ale nic takiego się nie stało. Nie wstrząsnął też nim żaden lodowaty dreszcz. Spodziewał się, że dozna sugestywnych halucynacji, że oszaleje, czując, jak na miękkiej powierzchni mózgu roją się pająki, że usłyszy w głowie głosy duchów, dostanie napadu drgawek albo gwałtownych skurczów mięśni, albo nie wytrzyma mu zwieracz, opanują go mdłości czy zawroty głowy, zaczną mu rosnąć włosy na dłoniach, pokój zawiruje mu przed oczami – ale zastrzyk nie dał żadnych widocznych efektów, poza być może skokiem temperatury jego rozgorączkowanej wyobraźni.
Doktór wyjął igłę.
W miejscu ukłucia wykwitła jedna maleńka drobinka krwi. – Jeden z dwóch powinien wystarczyć, żeby spłacić dług – mruknął Doktór, nie do Dylana, ale do siebie, wygłaszając uwagę, która zdawała się nie mieć sensu. Potem cofnął się, znikając Dylanowi z oczu.
Karmazynowa kropelka drżała w zgięciu łokcia Dylana, jak gdyby pulsując współczująco wraz z rytmem łomoczącego serca, które kiedyś tłoczyło ją do najdalszego naczynia włosowatego i od którego została na zawsze oddzielona. Dylan żałował, że nie może wchłonąć jej z powrotem, wciągnąć przez nakłucie w skórze, ponieważ obawiał się, że w mającej nastąpić ciężkiej walce o życie będzie potrzebował każdej kropli zdrowej krwi, jeśli w ogóle ma szansę pokonać zagrożenie, które zostało mu wstrzyknięte.