Po krótkim milczeniu zachęcił ją: – Powiedzmy.
– Tak. Powiedzmy, że twoja cudowna matka jest aniołem, bohaterką, która zawsze ma dla ciebie czas i nigdy nie może się jej stać nic złego. Ale on tuż przed odejściem bije ją tak, że matka traci oko i do końca życia musi chodzić o dwóch laskach.
Mimo zmęczenia i senności Dylan nie ponaglał jej, pozwalając, by ciągnęła opowieść we własnym tempie.
– Zostawia cię w nędzy, na zasiłku, wystawionego na pogardę ludzi z opieki społecznej. To już źle. Ale potem kilka razy w roku przyjeżdża z wizytą na jeden albo dwa dni.
– A policja?
– Mama bała się dzwonić, kiedy się zjawiał. Drań powiedział, że jeśli wyda go policji, to wyjdzie za kaucją, wróci i wybije jej drugie oko. I jedno mnie. Byłby do tego zdolny.
– Skoro odszedł, to po co w ogóle wracał?
– Żebyśmy się ciągle bały. Żeby ciągle mieć nad nami władzę. Chciał dostawać część jej zasiłku. I zawsze dostawał, bo często jadłyśmy darmowe obiady w kuchni kościoła. Większość ubrań też miałyśmy za darmo z kościelnego sklepiku z używanymi rzeczami. Tak więc tatuś zawsze miał swoją część.
Przypomniała sobie ojca stojącego w drzwiach mieszkania i uśmiechającego się do niej groźnym uśmiechem. I jego głos: „Przyszedłem po ubezpieczenie za oko, maleńka. Macie dodatek do ubezpieczenia za oko?".
– Wystarczy – powiedziała. – To nie ma być wieczór litości. Chciałam tylko, żebyś zrozumiał, że nie chodzi o ciebie. Po prostu… nie umiem być zależna od kogokolwiek.
– Wcale nie musiałaś mi tłumaczyć.
– Ale próbowałam. – W pamięci ciągle majaczyła twarz ojca i wiedziała, że mimo zmęczenia nie zaśnie, dopóki nie uwolni się od tej zjawy. – Ty musiałeś mieć wspaniałego tatę.
– Dlaczego tak sądzisz? – zdumiał się.
– Widzę, jak świetnie radzisz sobie z Shepem.
– Mój ojciec był inwestorem pomagającym przedsiębiorcom zakładać nowe spółki nowoczesnych technologii. Pracował po osiemdziesiąt godzin tygodniowo. Być może był wspaniałym facetem, ale spędzałem z nim za mało czasu, żeby się o tym prze
konać. Wpadł w poważne kłopoty finansowe. Dwa dni przed Bożym Narodzeniem, tuż przed zachodem słońca, pojechał na parking przy plaży ze wspaniałym widokiem na Pacyfik. Było zimno. Nikt nie pływał, nie surfował na desce. Nałożył wąż na rurę wydechową, drugi koniec wsunął przez okno do samochodu. Potem usiadł za kierownicą i wziął sporą dawkę nembutalu. Ojciec był bardzo skrupulatny. Zawsze mial plan awaryjny. Zgasł podczas jednego z najbardziej malowniczych zachodów słońca w roku. Shep i ja oglądaliśmy zachód ze wzgórza za naszym domem, wiele mil od tamtej plaży. Oczywiście nie widzieliśmy, że on też go ogląda, umierając.
– Kiedy to się stało?
– Miałem piętnaście lat, Shep pięć. Prawie piętnaście lat temu.
– Przykre – powiedziała.
– Tak. Ale nie zamieniłbym się z tobą. – Jak się więc nauczyłeś?
– Czego?
– Tak dobrze opiekować się Shepem. Zgasił lampę. W ciemności rzekł:
– Od mamy. Też umarła młodo. Była wspaniała, taka czuła dla Shepa. Ale czasem można się też nauczyć czegoś dobrego na złym przykładzie.
– Chyba tak.
– Nie żadne chyba. Spójrz na siebie.
– Na mnie? Jestem do kitu – powiedziała. – Pokaż mi kogoś, kto nie jest. Zastanawiając się nad taką osobą, w końcu zasnęła.
Gdy ocknęła się po raz pierwszy z pozbawionego majaków błogiego snu, usłyszała ciche chrapanie Dylana.
W pokoju było zimno. Klimatyzator już się wyłączył.
Nie obudziło jej jednak chrapanie Dylana, lecz chyba głos Shepa. Szepczący trzy słowa:
– Shep się boi.
Sądząc z kierunku, z jakiego dobiegał głos, Shep chyba ciągle leżał w łóżku.
– Shep się boi.
– Shep jest dzielny – odpowiedziała mu szeptem. – Shep się boi.
– Shep jest dzielny.
Shepherd zamilkł, a Jilly po jakimś czasie ponownie zapadła w sen.
Kiedy obudziła się drugi raz, znów usłyszała ciche chrapanie Dylana, ale przez zaciągnięte zasłony przebijały promienie słońca, lecz nie słabego blasku poranka, tylko ostrego światła przedpołudnia.
Jilly dostrzegła także inne światło padające zza niedomkniętych drzwi łazienki. Krwistoczerwoną poświatę.
W pierwszej chwili pomyślała, że to pożar. Jednak gdy wyskakiwała z łóżka i miała już to słowo na końcu języka, zorientowała się, że to nie jest blask skaczących płomieni, ale coś zupełnie innego.
2 3 Wyrwany ze snu Dylan usiadł, potem wstał i wsunął buty, ciągle nieprzytomny, jak dobrze wyćwiczony strażak, który na dźwięk alarmu potrafi przez sen nałożyć rynsztunek, a budzi się dopiero, gdy zjeżdża po rurze.
Według zegara na nocnym stoliku było dwanaście po dziewiątej, a według Jilly mieli kłopoty – choć nic nie powiedziała, widać to było po jej minie i szeroko otwartych oczach, z których wyzierał lęk.
Dylan pierwszy zauważył, że Shepa nie ma w łóżku ani w ogóle w pokoju.
Potem dostrzegł ognisty blask za na wpół przymkniętymi drzwiami łazienki. Ognisty, lecz nie był to blask pożaru. Piekielna czerwień jak z koszmaru, szkarłat i ochra nałożone na anilinową czerń. Pomarańczowoczerwona i brunatnoczerwona poświata kłująca w oczy jak światło w nocnej scenie filmowanej w podczerwieni. Złowieszczy czerwony blask oczu wygłodniałego węża wyruszającego na nocne polowanie. Światło miało wszystkie te cechy, a jednak żadna z nich nie mogła go w pełni opisać, bo było nie do opisania i przerosłoby talent Dylana, gdyby kiedykolwiek próbował oddać je na płótnie.
W łazience nie było okien. To nie mogło być po prostu słońce poranka przenikające przez kolorową zasłonę. Lampa jarzeniowa nad umywalką również nie mogła stanowić źródła tak niesamowitego lśnienia.
Dziwne, że na sam widok światła Dylan poczuł ucisk w żołądku i napięcie mięśni, a serce zaczęło mu walić jak oszalałe. Miał przed oczami jasność, jakiej nie spotyka się w naturze, niepodobną też do niczego, co stworzył człowiek, więc zbudziły się wszystkie zabobony drzemiące w zakamarkach jego duszy.
Zbliżając się do łazienki, stwierdził, że czuje dotyk blasku, ale inaczej niż w lecie czuje żar słońca, kiedy wychodzi spod cienistego drzewa. Światło zdawało się pełznąć po jego skórze, jak gdyby uwijały się na niej setki mrówek, z początku na twarzy, gdy stanął w jasnej plamie, a potem na prawej ręce, gdy przyłożył ją do drzwi.
Jilly stała obok niego i choć pozostawała poza kręgiem światła, na jej twarzy odbijała się czerwona poświata. Zerknąwszy na nią przelotnie, Dylan od razu się zorientował, że ona także poczuła niezwykły dotyk. Drgnęła i z lekkim grymasem odrazy otarła twarz dłonią, jak gdyby przywarły do niej strzępy lepkiej pajęczyny.
Dylan nie był znawcą nauki, interesował się jedynie tymi aspektami biologii i botaniki, które pomagały mu precyzyjniej oddać naturę w swoich obrazach, nie można go też było nazwać nawet fizykiem kawiarnianym. Wiedział jednak, że śmiertelne promieniowanie, nawet to powstałe po wybuchu bomby jądrowej, nigdy nie pobudza zmysłu dotyku, tak jak mniej śmiertelne promienie rentgenowskie aplikowane podczas prześwietlenia w gabinecie dentystycznym nie wywołują najlżejszego mrowienia w szczęce; ci, którzy przeżyli wybuch w Hiroszimie, a potem zmarli na chorobę popromienną, nigdy nie czuli miliardów cząstek subatomowych bombardujących ich ciało.
Chociaż nie przypuszczał, by wywołane przez światło kłucie mogło stanowić niebezpieczeństwo, wciąż się wahał. Mógłby zamknąć drzwi i odwrócić się, nie zaspokajając ciekawości, gdyby po drugiej stronie nie było Shepa, który być może potrzebował pomocy.
Wymówił imię brata, lecz nie otrzymał odpowiedzi. Nic dziwnego. Mimo że czasem Shep bywał bardziej rozmowny od kamienia, najczęściej reagował równie żywo jak granit. Dylan zawołał jeszcze raz i gdy odpowiedziało mu milczenie, otworzył drzwi.