Выбрать главу

24

Dylan nie wpadł w otchłań, nie przeszedł, nie przebiegł ani nie przeleciał przez tunel, w ogóle nie czuł, że przenosi się w przestrzeni, ale w mgnieniu oka opuścił motelową łazienkę i znalazł się obok Shepa. Poczuł, jak buty odrywają się od winylowych płytek podłogi i w tej samej chwili lądują na miękkiej ziemi. Spojrzał w dół i stwierdził, że stoi w wysokiej do kolan trawie.

Jego nieoczekiwane przybycie spłoszyło chmarę muszek, które poderwały się ze złotobrązowej trawy, wysuszonej letnimi upałami. Kilka przestraszonych pasikoników odskoczyło na bok, szukając bezpiecznego schronienia.

Zaraz po wylądowaniu w trawie Dylan wrzasnął:

– Shep!

Ale Shepherd w ogóle nie zwrócił uwagi na jego przybycie. W momencie gdy Dylan zorientował się, że stoi na wzgórzu, nad głową ma błękitne niebo i czuje ciepły podmuch lekkiego wietrzyku, odwrócił się od widoku, który fascynował Shepa, i spojrzał za siebie tam, gdzie powinien być tunel. Ujrzał jednak Jillian Jackson stojącą w motelowej łazience – jej portret o średnicy sześciu stóp, lecz nie na końcu czerwonego korytarza, a tuż przed sobą, jak gdyby stała przy nim, a on przyglądał się jej przez okrągłe okno pozbawione ram.

Kiedy Dylan patrzył na niego z łazienki, Shepherd wydawał się bardzo daleką kruchą sylwetką na błękitnym tle. Widziana z końca korytarza postać Jilly była naturalnych rozmiarów. Dylan domyślał się jednak, że ona z łazienki widzi go jako małą figurkę obok Shepa, ponieważ pochyliła się w stronę wejścia do tunelu, gdzie sam stał jeszcze przed chwilą, i mrużąc oczy, wytężała wzrok, by zobaczyć jego twarz.

Otworzyła usta i poruszyła wargami. Może wymówiła jego imię, ale choć zdawało się, że stoi zaledwie kilka cali od niego, Dylan nie słyszał nawet przytłumionego dźwięku.

Widok łazienki polatującej nad wzgórzem jak gigantyczna bańka zdezorientował go. Zakręciło mu się w głowie. Poczuł,

jakby przypominająca powierzchnię morza ziemia usuwała mu się spod nóg, a on nie ma sił bronić się przed snem.

Chciał wyjść z suchej trawy i wrócić do motelu, bo wprawdzie przybył na szczyt wzgórza bez żadnego fizycznego uszczerbku, to jednak się obawiał, że musiał zostawić tam jakąś istotną część siebie, ważną nić umysłu czy ducha, bez której wkrótce cały się spruje.

Zamiast wrócić do łazienki, zaciekawiony obszedł bramę, chcąc sprawdzić, jak wygląda z boku. Odkrył, że portal nie przypomina ani okna, ani bańki, a raczej gigantyczną stojącą na krawędzi monetę. Z profilu wyglądał jak dziesięciocentówka, choć nie miał ząbkowania, jakie można znaleźć na rantach większości monet. Cienka srebrzysta linia biegnąca łukiem z brązowej trawy w górę i niemal niewidoczna na tle jasnoniebieskiego nieba mogła być nawet węższa niż krawędź dziesięciocentówki, odrobinę szersza od włókna, jak gdyby brama była tylko tarczą – półprzezroczystą i cienką niczym błona skrzydełka muchy.

Brnąc przez trawę, Dylan przeszedł na drugą stronę portalu i stracił z oczu brata.

Z miejsca położonego sto osiemdziesiąt stopni od punktu, w którym stał przed chwilą, brama wyglądała identycznie jak z przodu. Odrapana łazienka motelowa. I wychylona do przodu Jilly, która wpatrywała się z niepokojem w głąb tunelu.

Nie widząc Shepa, Dylan zaczął się denerwować. Szybko okrążył bramę i wrócił do miejsca, z którego rozpoczął oględziny. Shep stał tak, jak Dylan go zostawił: z rękami opuszczonymi bezwładnie wzdłuż ciała, głową przechyloną na prawo, patrzył na zachód i w dół na znajomą panoramę. Jego smutny uśmiech wyrażał melancholię i zarazem szczęście.

Faliste wzgórza okryte złotą trawą ciągnęły się na północ i południe, gdzieniegdzie ozdobione rosnącymi z rzadka dębami kalifornijskimi, które rzucały długi poranny cień, a u stóp wzniesienia, na którym stali, leżała łąka. Na zachód od niej widać było wiktoriański dom z szeroką werandą z tyłu. Za domem także rozciągały się bujne łąki, a żwirowy podjazd prowadził do autostrady biegnącej wzdłuż brzegu. Ćwierć mili na zachód od asfaltowej jezdni rozpościerał się Ocean Spokojny niczym ogromne zwierciadło, w którym odbicie nieba przybierało głębszy, bardziej uroczysty odcień błękitu.

Było to miejsce położone daleko na północ od Santa Barbara w Kalifornii, na słabo zaludnionym skrawku wybrzeża,

pół mili od najbliższych sąsiadów – dom, w którym dorastał Dylan. To właśnie tutaj ponad dziesięć lat temu zmarła ich matka i tu Dylan i Shep ciągle wracali między długimi podróżami na festiwale sztuki, które odbywały się na Zachodzie i Południowym Zachodzie.

– Wariactwo! – W tym jednym słowie wybuchła cała tłumiona do tej pory złość. Wyrzucił je z siebie tak gwałtownie, jakby warknął „Niech to szlag" lub coś bardziej dosadnego na wiadomość, że na loterii wyciągnął los różniący się jedną cyferką od numeru wygrywającego sto milionów dolarów, albo gdyby rąbnął się młotkiem w palec. Mial mętlik w głowie, bał się i czuł, że za chwilę eksploduje, jeśli będzie stał nieruchomo i milcząco jak Shep, więc dodał: – Czyste wariactwo!

Jeszcze dalej na północ stąd, na pustym parkingu obok plaży, piętnaście lat temu popełnił samobójstwo ich ojciec. Z tego wzgórza, nieświadomi, że ich życie wkrótce się zmieni, Dylan i Shep oglądali malowniczy grudniowy zachód słońca, na który ich ojciec patrzył przez mgłę nembutalu i tlenku węgla, zapadając w wieczny sen.

Byli setki mil od Holbrook w Arizonie, gdzie położyli się spać.

– Wariactwo – ciągnął Dylan. – To wszystko jest pokręcone. Solidnie kopnięte. Zupełnie pokopane.

Ciepłe promienie słońca, woń morza wyczuwalna w powietrzu, cykanie świerszczy w suchej trawie: choć wszystko mogło wydawać się snem, było prawdziwe.

Zwykle Dylan nie pytał brata o wyjaśnienie żadnej tajemnicy. Shepherd O'Conner nie był źródłem odpowiedzi, wyjaśnień ani spostrzeżeń. Shep był krynicą chaosu, tryskającą fontanną zagadek i prawdziwym gejzerem tajemnic.

Gdyby jednak me zwrócił się do Shepherda, równie dobrze mógłby szukać odpowiedzi u świerszczy w trawie albo u muszek polatujących sennie w rozgrzanym słońcem wietrzyku.

– Shep, słuchasz mnie?

Shep uśmiechnął się smutno do widocznego poniżej domu. – Shep, musisz mnie przez chwilę posłuchać. I odpowiedzieć. Musisz mi powiedzieć, jak się tu dostałeś.

– Pokopane – powiedział Shep. – Kopnąć, przyłożyć… – Shep, nie zaczynaj.

– …ugodzić, zdzielić, przysunąć… – Shep, tak nie można.

– …zasunąć, dołożyć, przylać…

Dylan stanął na wprost brata, mocno złapał go za ramiona i potrząsnął, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę.

– Shep, spójrz na mnie, zobacz mnie w końcu, skup się. Jak się tu dostałeś?

…zdzielić, wymierzyć cios…

Szarpiąc bratem jeszcze mocniej, jak gdyby chciał wytrząsnąć z chłopaka urywaną litanię synonimów, Dylan powiedział: – Dość, wystarczy, koniec z tym gównem, koniec!

– …przysolić, przyłoić…

Dylan puścił ramiona Shepa i chwycił dłońmi jego twarz, ściskając mu głowę w dziesięciopalczastym imadle.

– Nie chowaj się przede mną, nie wciskaj mi tego kitu co zawsze, nie teraz, Shep, nie teraz, kiedy dzieją się takie rzeczy…palnąć, kropnąć, walnąć.

Mimo że Shep z całej siły starał się trzymać opuszczoną głowę, Dylan nieustępliwie unosił mu brodę.

– Posłuchaj mnie, mów do mnie, popatrz na mnie! Zmuszony do konfrontacji Shepherd zamknął oczy. – Szturchnąć, trzasnąć…

Dziesięć lat frustracji, dziesięć lat cierpliwości i poświęcenia, dziesięć lat czujności, by Shep niechcący nie zrobił sobie krzywdy, tysiące dni krojenia jedzenia na równe prostokątne i kwadratowe kęsy, niezliczone godziny spędzone na zamartwianiu się tym, co się stanie z Shepherdem, gdyby zrządzeniem losu przeżył swojego brata: wszystko zwaliło się na Dylana jak lawina, jeden ciężki kamień za drugim, jeden za drugim, Boże drogi, aż poczuł się tak przygnieciony ogromnym brzemieniem, że nie mógł już szczerze powiedzieć: „Nie jest mi wcale ciężko, to przecież mój brat". Życie z Shepherdem było bardzo ciężkie, cięższe niż głaz, który Syzyf musiał przez wieczność wtaczać po długim czarnym zboczu w Hadesie, cięższym niż świat na barkach Atlasa.