…trącić, trzepnąć…
Twarz Shepherda ściśnięta między wielkimi dłońmi Dylana zmarszczyła się i wykrzywiła jak buzia dziecka, które zaraz wybuchnie płaczem. Mówił niewyraźnie.
– Kopnąć, przyłożyć, ugodzić…
– Powtarzasz się – powiedział ze złością Dylan. – Zawsze się powtarzasz. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu, wciąż ten sam nieznośny ustalony porządek, rok po roku, zawsze to samo ubranie, zawsze ta sama uboga lista gówna, które możesz jeść, zawsze dwa razy mycie rąk, zawsze dziewięć minut pod prysznicem, nigdy osiem ani dziesięć, zawsze dokładnie dziewięć, i całe życie ze spuszczoną głową, ze wzrokiem wbitym we własne buty, ciągle te same głupie lęki, te same nieznośne tiki, ciach dylu-dylu, i wciąż się powtarzasz, bez końca głupio się powtarzasz! -…zdzielić, przysunąć, zasunąć…
Palcem wskazującym prawej ręki Dylan spróbował unieść bratu powiekę, rozewrzeć ją siłą.
– Spójrz na mnie, Shep, popatrz na mnie, popatrz. -…dołożyć, przylać…
Chociaż Shepherd stał z rękami opuszczonymi luźno wzdłuż boków, w ogóle się nie broniąc, zaciskał mocno oczy, stawiając opór palcowi Dylana.
– …zdzielić, wymierzyć cios… – Popatrz na mnie, gówniarzu! -…przysolić, przyłoić…
– POPATRZ NA MNIE!
Shep przestał się opierać i otworzył lewe oko, a palec Dylana przycisnął mu powiekę prawie do brwi. Chłopak popatrzył na brata jak nigdy dotąd, a jego jednookie spojrzenie wyglądało jak żywcem wzięte z plakatu reklamującego horror: było kwintesencją przerażenia, jak wzrok ofiary, której przybysz z innego świata za moment rozszarpie gardło albo zombi wyrwie serce, albo obłąkany psychiatra otworzy czaszkę i pożre mózg, popijając kieliszkiem doskonałego caberneta.
Popatrz na mnie… Popatrz na mnie… Popatrz na mnie… Dylan słyszał te trzy słowa odbijające się echem od otaczających ich wzgórz, coraz ciszej, a chociaż wiedział, że słucha własnego wściekłego wrzasku, glos brzmiał w jego uszach obco, ostro i brutalnie, i drgał w nim zimny gniew, o jaki Dylan nigdy by się nie podejrzewał, ale także strach, który bez trudu rozpoznał.
Z jednym okiem zamkniętym, a drugim szeroko otwartym, Shepherd powiedział:
– Shep się boi.
Spoglądali na siebie tak, jak chciał Dylan, oko w oko, otwarcie i nieugięcie. Panika brata obezwładniła Dylana, który poczuł, że nie może złapać tchu, a serce ścisnęło mu się boleśnie jak przekłute igłą.
– Shep się b-boi.
Jasne, że chłopak się bał, bez wątpienia był dziko przerażony, niewykluczone, że bardziej niż w ciągu dwudziestu lat częstych napadów lęku. I choć jeszcze przed chwilą mógł się bać świetlistego tunelu, który w mgnieniu oka przeniósł go z pusty
ni we wschodniej Arizonie na wybrzeże Kalifornii, teraz miał nowy powód do trwogi: własny brat w jednej chwili przeistoczył się w kogoś obcego, wrzeszczącego i agresywnego, jakby słońce podziałało niczym księżyc i zmieniło Dylana z człowieka w złego wilka.
– Shep-p się boi.
Wstrząśnięty strachem widocznym w spojrzeniu brata Dylan cofnął palec, którym przyciskał powiekę, puścił jego głowę i cofnął się, drżąc z odrazy do siebie i wstydu.
– Shep się boi – powtórzył chłopak, otwierając szeroko oczy. – Przepraszam, Shep.
– Shep się boi.
– Przepraszam. Nie chciałem cię przestraszyć, bracie. Nie chciałem powiedzieć tego, co powiedziałem, ani jednego słowa, zapomnij o tym.
Shep przymknął oczy do tej pory szeroko otwarte z przerażenia. Zgarbił się, spuścił głowę i przechylił ją na bok, przyjmując łagodną i niezgrabną postawę, którą ogłaszał światu, że jest nieszkodliwy; w tej skromnej pozie chciał przejść przez życie, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, nie przyciągając spojrzeń niebezpiecznych ludzi.
Jednak chłopak nie zapomniał tak szybko o konfrontacji z bratem. Wciąż bardzo się bał. Nie potrafił też w jednej chwili uleczyć zranionych uczuć; być może nigdy tego nie dokona. W każdej sytuacji jedyną metodą Shepherda było udawanie żółwia: szybko wciągał wszystkie wrażliwe części pod skorupę, kulił się i chował pod tarczą obojętności.
– Przepraszam, braciszku. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Nie. Nie, to nieprawda. Bardzo dobrze wiem, co we mnie wstąpiło. Stara trzęsionka, stare licho, które nie daje mi spokoju. Zacząłem się bać, Shep. Do diabła, cały czas się boję, tak bardzo, że nie mogę jasno myśleć. Nie lubię się bać, bardzo nie lubię. Nie jestem do tego przyzwyczajony, więc wyładowałem złość na tobie, a nie powinienem tego robić.
Shepherd przestępował z lewej nogi na prawą, z prawej na lewą. Nietrudno było odczytać minę, z jaką wpatrywał się w swoje rockporty. Nie był już przerażony – owszem, zalękniony, ale strach już go nie porażał. Wydawał się tylko zaskoczony, jakby zdumiony faktem, że jego starszy brat może się czegokolwiek bać.
Dylan spojrzał ponad ramieniem Shepa na czarodziejską bramę. Nie przypuszczał, że tak boleśnie będzie tęsknił za motelową łazienką, której wnętrze widział przez okrągłe okienko.
Przysłaniając oczy dłonią, Jilly wpatrywała się w głąb czerwonego tunelu. Dylan widział ją na pewno wyraźniej niż ona jego i dostrzegł, że jest przerażona. Miał nadzieję, że Jilly bardziej będzie się bała wyciągnąć ręce w stronę tunelu, niż zostać sama po drugiej stronie, bo gdyby pojawiła się obok nich na wzgórzu, mogłaby wszystko skomplikować.
Dalej przepraszał Shepa, aż sobie uświadomił, że za dużo usprawiedliwień może wywołać gorszy skutek niż ich brak. Usiłował uspokoić własne sumienie kosztem zdenerwowania brata, w gruncie rzeczy drażniąc Shepa w jego skorupie. Chłopak z jeszcze większym niepokojem przestępował z nogi na nogę.
– W każdym razie – rzekł Dylan – głupio zrobiłem, krzycząc na ciebie dlatego, że chciałem wiedzieć, jak się tu dostałeś – ale wiedziałem, że sam musiałeś tego dokonać, że masz jakiś nowy nieprawdopodobny talent. Nie rozumiem, jak to zrobiłeś. Pewnie sam nawet nie bardzo to rozumiesz, tak jak ja nie bardzo wiem, jakim cudem czuję odciski psychiczne na klamce drzwi i odczytuję te ślady. Ale wiedziałem, co musiało się potem stać, zanim jeszcze zapytałem.
Dylan z trudem zmusił się do zamilknięcia. Najlepszy sposób uspokojenia Shepa to przestać gadać, przestać przeciążać jego zmysły i dać mu odrobinę spokoju.
W lekkim wietrze przesyconym wonią oceanu trawa falowała ospale jak wodorosty w wodnym ogrodzie. W powietrzu leniwie krążyły komary maleńkie jak drobiny kurzu.
Wysoko na niebie szybował jastrząb unoszony prądami wstępującymi, wypatrując myszy polnych trzysta stóp niżej.
Z daleka dobiegał cichy odgłos samochodów jadących autostradą, lecz tak nikły, że od czasu do czasu tłumił go nawet słaby wietrzyk. Na tle pomruku dał się słyszeć głośniejszy warkot jednego silnika, na którego dźwięk Dylan oderwał wzrok od jastrzębia i spojrzał na żwirowy podjazd. Do domu zbliżał się motocykl.
Harley należał do Vonetty Beesley, gosposi, która przyjeżdżała do nich raz na tydzień, nawet podczas nieobecności Dylana i Shepa w domu. W czasie niepogody jeździła fordem pikapem z doładowanym silnikiem na ogromnych pięćdziesięcioczterocalowych oponach, pomalowanym jak karmazynowy smok.